Z Color Whisper już się nie wyleczę...

Witajcie.
Wykrakałam. Ostatnio życzyłam Wam sporo chłodu i przyszła jesień. Jednak co złego, to nie ja, pamiętajcie :) W sumie się nawet trochę cieszę z takiej pogody, bo lubię deszcz (oczywiście za oknem). A im starsza jestem, tym bardziej podoba mi się jesień. Także ja nie narzekam.

Dzisiaj przychodzę ze swatchami moich dwóch najnowszych nabytków. W chwili, gdy kupiłam pierwszą Color Whisper od Maybelline, wiedziałam już, że przepadłam. Wtedy trafiłam na  kolor dla mnie dość odważny, letni, ale równocześnie taki, którego się nie boję nałożyć na usta i czuję się w nim pewnie - Orange Attitude KLIK!. Z dnia na dzień podobała mi się coraz bardziej, więc postanowiłam kupić kolejne.



Pink Possibilities była kolejna. I jest moją absolutną faworytką, jeśli chodzi o ulubioną pomadkę. Ma bardzo zbliżony odcień do mojego naturalnego koloru ust. Delikatnie podbija i podkreśla ich kolor, nawilżając lepiej niż można sobie to wyobrazić. A z racji tego, że daje mi tylko odrobinę innego odcienia na ustach, to wygląda bardziej, jak balsam.




Odpowiada mi konsystencja tych pomadek. Są miękkie jak masełka. Nawilżają i pielęgnują wargi, dzięki czemu możemy zapomnieć o suchych skórkach itp. Mają też fajne opakowania, jeśli chodzi o wygląd. Niestety ciężko mi się je czasem otwiera, bo jestem niezdarą. W ten sposób właśnie załatwiłam sobie jedną z nich i wbiłam kant zatyczki z całym impetem. Na szczęście używam jej tak często, że już tego nie widać. Chociaż serce bolało :)

Petal Rebel, to kolor zdecydowanie bardziej różowy, ale nie babciny. Kolejny odcień, który przepięknie wygląda na ustach. A prezentuje się tak:





Wszystkie kosztują w regularnej cenie 25,99. Ja jednak kupiłam dwie za 17,99 i jedną za 21,99. Także warto w promocji, bo kto nie lubi mieć parę groszy w kieszeni? Zawsze będzie na waciki:)
Ciekawa jestem Waszych opinii o tych pomadkach. Czy przypadły Wam do gustu, tak ja mi, czy raczej za nimi nie przepadacie?

Ja niby obiecałam sobie, że nie kupię następnej aż nie wykończę chociaż jednej. No, ale coś mnie rączki świerzbią... Jeszcze się zobaczy :)

Benefit, Hervana

Mam ten róż już na tyle długo, że śmiało zasiadam do tej recenzji. Z marką Benefit nie muszę nikogo zapoznawać. Ma fantazyjne nazwy produktów i ich opakowania, a ponadto szczyci się naprawdę fajnymi kosmetykami. Niestety jest też bardzo drogą marką. Standardowo róż Hervana kosztuje 145zł.



No dużo, dużo... Ja swoją otrzymałam w prezencie, a i tak mi szkoda pieniędzy. Żałuję trochę, że nie było na nią wtedy promocji, bo na pewno byłabym bardziej zadowolona, gdyby kosztowała stówkę. Jeśli chodzi o regularną cenę - nie jest jej warta albo wart, bo to róż.

Już mówię dlaczego. W prześlicznym opakowaniu dostajemy 8g produktu. Całkiem sporo, żeby nie powiedzieć, że bardzo dużo. Starczy na naprawdę długi czas. Nie ma się więc co martwić, czy poużywamy go sobie długo.



Efekt "anielskich policzków" uzyskujemy po zmieszaniu wszystkich kolorów w pięknej mozaice. A kolory do zmieszania są aż cztery: róż, jagoda i dwa odcienie beżu. Na jednym ze zdjęć udało mi się uchwycić, jakie ten róż ma drobinki. Chociaż nie ma się co martwić, one kompletnie znikają na twarzy, pozostawiając ładny efekt rozświetlenia.

Kiedy ją kupiłam, byłam chora i nie czułam jej zapachu. Potem węch mi wrócił i zapach mogę określić, jako przyjemny, lekko słodki. Nie jestem jednak jakąś jego ogromną fanką. Są dziewczyny, które twierdzą, że pachnie on bosko. Ja wychodzę z założenia, że pachnie ładnie.


Nałożony na kości policzkowe daje piękny, lekki i promienny wygląd. Policzki są naturalnie zaróżowione i naprawdę fajnie wyglądają. I mimo, że produkt używam namiętnie, kocham go i w ogóle, to ponownie (w regularnej cenie) go nie kupię! W promocji, jak najbardziej.

                        
Nałożyłam go na policzek więcej niż zwykle, żebyście mogły zobaczyć jego faktyczny kolor. Chociaż na zdjęciu tego za mocno nie widać, to na żywo wyglądałam, jak lalka.  Ja preferuję na co dzień raczej delikatny efekt. 

Jest zwyczajnie za drogi. Jest świetnym produktem, ale no kurczę, przesadzili z ceną. Co z tego, że jest go dużo. Za tę cenę można mieć kilka różnych odcieni różu np. z Bourjois, który jest równie dobry. Także jedynym minusem, jaki widzę w Hervanie, jest jej cena. Starczy mi pewnie do końca świata, a jak się skończy, to upoluję go w jakiejś korzystnej cenie. Nie ma bowiem sensu wydawać na niego takiej kwoty. Nie jest produktem niezbędnym w kosmetyczce, ale nie powiem - używa się go bosko.
Dostaje 9/10, bo tej ceny, to im nie wybaczę.

Spory haul zakupowy

Witam Was baaardzo zimno, chłodno i wszystko, co ma mało stopni. W taką pogodę, jaką ostatnio funduje mi Szczecin aż dziw, że jeszcze się nie roztopiłam. Staram się jednak, jak mogę, żeby żyć i nie ogłosić buntu w dziale z mrożonkami, jakiegoś wielkiego supermarketu. Radzicie sobie jakoś z tym, co dzieje się za oknem?

Dzisiaj przychodzę z postem, w którym wyspowiadam się ze swoich ostatnich zakupów. Od razu mówię, że jestem z nich totalnie rozgrzeszona, bo:
a) za chwilę mam urodziny
b) zbliżają się wakacje, a sporo z tych produktów, jest wakacyjnych.

To co? Zaczynamy maraton!


W tym roku totalnie zajarałam się na temat filtrów do twarzy. Wstyd się przyznać, ale to będzie mój pierwszy filtr. Przyszedł w moim życiu taki moment, że zaczęłam myśleć o tym, że nie chcę, żeby moja skóra wyglądała źle za x lat. Dlatego lepiej zapobiegać niż leczyć i postanowiłam uzbroić się w jakiś dobry filtr, dzięki któremu moja skóra będzie dłużej młoda. Robiłam zakupy w Super-Pharmie i zdecydowałam się na Anthelios XL od  La Roche-Posey za który zapłaciłam 52,49 ( w porównaniu do poprzedniej ceny, 74,99zł, to trafiłam na całkiem fajną promocję). Wybrałam 50ml lekkiego fluidu do twarzy. Do zestawu była dołączona mini woda termalna tej samej firmy.  Bardzo mnie to cieszy, bo niedawno kupiłam dużą butlę od Uriage (o tym niżej!), a taki liliputek świetnie sprawdzi się w torebce.



Przy kasie w SP dostałam gratis przy zakupie LRP. Większość z Was pewnie wie, że obowiązuje teraz taka akcja, że jak kupi się cokolwiek z LRP, to otrzymujemy zestaw miniatur. A w tym słodkim zestawie były trzy małe produkty.
50ml wody termalnej (super, jak się jedna skończy, to nie będę płakać:))
50ml pianki do mycia twarzy (całkiem jej sporo, ale jeszcze jej nie używałam. Zabiorę ze sobą na wakacje)
3ml kremu z filtrem (tak go malutko! ale na wakacyjny weekend poza miastem chyba wystarczy).


Nie będę owijać w bawełnę i jasno się przyznam, że jestem pazerna na wszelkiego rodzaju gratisy, zniżki, bla bla... Może nie kupuję wszystkiego, ale często ubolewam, jeśli na coś nie mogę sobie pozwolić. W razie czego, promocja w aptekach podobno trwa w najlepsze.


Bioderma Sensibio Light, 40ml kremu wartego 52,99zł
Ile zapłaciłam? 9,99... O tak, lubię takie promocje w SP i nie omieszkałam z niej skorzystać. Krem zapowiada się być znakomity, jest lekki , ale treściwy. Fajnie łagodzi, dobrze spisuje się pod makijażem i mam nadzieję, że mu się nie odmieni.


Pomadki Color Whisper
Mówiłam, że nie wytrzymam? No i już przepadłam. Miałam ochotę na więcej, ale poszłam po rozum do głowy, że przecież te 3 będzie mi ciężko wykorzystać. Ale dam radę. Do wcześniejszej dołączyły więc Pink Possibilities i Petal Rebel. Kolory bardzo ładne, delikatne, kobiece. Idealne na lato i idealne dla mnie. Jestem ogromną fanką tych pomadek i już niedługo pokażę Wam swatche. Niestety sierota to moje drugie imię i musiałam sobie dziabnąć nakrętką w Pink Possibilities. Serce mnie zabolało, no ale trudno. To, że jest kulawa nie znaczy, że już jest do bani. Będę ją kochać taką, jaka jest. Jedną kupiłam w Hebe za 21,99 a drugą w Super-Pharmie za 17,99.


Organix
Kupiłam sobie zapas odżywki do włosów, którą już opisywałam Wam na blogu. Dla mnie absolutny ulubieniec. Sprawia, że włosy są lśniące, pięknie pachną, są sypkie i są prostsze w ciągu dnia. Ja mam ogólnie proste włosy, ale lubią się one puszyć, wywijać w każdą stronę, itp. Przy tej odżywce zapominam o tym problemie. Droga, bo bez promocji 29,99 a to według mnie sporo, ale warta każdych pieniędzy.


Cleanic, dezodorant w chusteczce
Nowość na rynku, dopiero co to wprowadzają. Ja znalazłam w Hebe i od razu rzuciłam się jak szczerbaty na suchary, i wzięłam oba warianty zapachowe, bo jak inaczej? Nie pamiętam dokładnie ile kosztowały, ale było to mniej niż 4zł za opakowanie. Już sobie sprawdziłam i wariant Soft bardzo przypadł mi do gustu. Poręczne to, można zabrać do torebki - jestem zadowolona.


Woda termalna Uriage
Moja pierwsza butla, którą kupiłam z myślą, że załapię się na promocję, gdzie można było zgarnąć maskę z Uriage za 1gr. No niestety mi się nie udało i moje zakupy zakończyły się wtedy na tej wodzie termalnej i pierwszej Color Whisper na pocieszenie. 150ml kosztowało mnie 19,99. Nie wiem, tak szczerze mówiąc, jakim cudem żyłam wcześniej bez wody termalnej. Teraz zaczynam i kończę nią każdy dzień.


Catrice, Eyebrow Filler
Potrzebowałam czegoś, co będzie trzymać moje brwi przez cały dzień w jednej pozycji. Mam problem z lewą brwią - jest niesforna, a włoski rosną sobie, jak chcą. Żel jest bawiony i nadaje brwiom kolor, bez konieczności użycia kredki. Ja jednak wybieram połączenie, a nie tylko żel. Kosztował 9,99zł w Hebe.

To by było na tyle. Szczerze mówiąc, na razie nie potrzebuje NICZEGO. I mam nadzieję, że w związku z tym uda mi się trochę zaoszczędzić. Będę się bić po rękach, jeśli będę chciała wziąć coś, co nie jest mi potrzebne. Ciekawa jestem Waszych opinii na temat moich nowych nabytków i czy udało się Wam ostatnio kupić coś ciekawego:) Dajcie znać w komentarzach, chętnie poczytam.

Pozdrawiam Was jeszcze raz bardzo chłodno, bo raz w taką pogodę, to za mało :)

P.S. Przy okazji się pochwalę, bo jestem chwalipiętą, a taki dzisiaj post:) Wygrałam niedawno najnowszą książkę Kinga pt. "Joyland", na portalu lubimyczytac.pl. I to nie byle jak wygrałam, bo w zwycięskiej piątce znalazło się moje, budzące grozę opowiadanie. Czytaliście już Joyland?  :)

Czerwcowy Glossybox

Zdaję sobie sprawę, że większość z Was zna już zawartość czerwcowego pudełeczka Glossybox.
Przychodzę jednak do Was z krótką recenzją tego, co otrzymałam ja. Trochę spóźniona, ale to wszystko przez pana kuriera, który niespecjalnie się do mnie spieszył.

Nie będę się też specjalnie rozpisywać, bo jestem delikatnie mówiąc zniesmaczona, tym co otrzymałam. Zanim pudełeczko do mnie dotarło, obiecałam sobie, że ta edycja zadecyduje o tym, czy będę je dalej subskrybować. Niestety dzisiaj wszystko anulowałam i postanowiłam, że jest to mój ostatni Glossybox, który dostawałam regularnie. Nie wykluczam, że już nigdy go nie kupię, ale zrobię to tylko wtedy, jeśli wcześniej poznam zawartość pudełka i będzie mnie ona satysfakcjonować.

Nie będę ukrywać, że wkurza mnie to, że wydałam 50zł na rzeczy, które kompletnie do mnie nie trafiają. Wiem też, że są dziewczyny, którym pudełko bardzo przypasowało, ale mnie niestety w tym zacnym gronie nie będzie.

Co znalazło się w środku?



Czarna kredka Jelly Pong Pong, warta około 55zł.
Szczerze? Po pierwsze - nie używam czarnych kredek. Podejrzewam, że tę przetestuję, parę razy maznę na oku, ale rzucę ją w kąt. Po drugie, w życiu nie dałabym tyle za czarną kredkę... Po trzecie, wkurza mnie, jak ktoś robi z kredki jeszcze dodatkowo cień do powiek. Ok, może będzie się fajnie blendować, ale kredka, to kredka i już. Może się okazać całkiem fajną, drogą kredką do oczu a nie kredko-cienio-pomadko-szamponem do włosów... Takie jest moje zdanie.

Olejek rozświetlający Put&Rub, miniatura 30ml.
Nie używam takich rozświetlających olejków. Całkiem ładnie pachnie, jednak nie wiem, czy go zużyję. W buteleczce wygląda, jak jakieś skoncentrowane płynne złoto, ale na skórze daje już delikatny efekt rozświetlenia. Zobaczę, jak się sprawdzi. Żałuję jednak, że nie jest to jakiś inny produkt z Put&Rub. Jakoś sama się nastawiłam, że będzie to peeling różany do ust albo jakiś inny. No i niestety nie trafiło się :)

Figs&Rouge, balsam do ust Coco Rose
Fajnie, że dostałam balsam do ust. W innych wersjach pudełka były cienie do powiek. Rzeczywiście daje on lekki, różowy połysk ustom, jednak dla mnie za dużo w nim brokatu. Pachnie subtelnie różami, ale to jednak nie mój zapach.

Batiste, szampon Tropical, miniatura 50ml
No tutaj to się szczerze zaśmiałam. Mam w swojej łazience dwie duże butle tego suchego szamponu. Niestety, jedną z nich jest wersja Tropical. Nie podoba mi się to, że dostałam duplikat. Przy okazji, zadam takie retoryczne pytanie. Dlaczego Glossybox dał nam miniaturę, skoro cały produkt wcale nie jest drogi? Rozumiem, wakacje itp., małe wersje produktów się przydadzą, ale no kurczę. Ja się wkurzyłam.

Zalotka, Emite Make-up
Warta około 100zł. Pierwszy raz słyszę o tej firmie. A skoro dali coś tak drogiego, to nie mogli jej zastąpić zalotką z Maca, która kosztuje jakieś 60-80zł? SŁABO. Mimo wszystko, jest to jednak jedyny produkt w pudełku, z którego jestem naprawdę zadowolona. Chciałam sobie sprawić jakąś zalotkę już jakiś czas temu. W zestawie są trzy wymienne gumki i to fajnie, że o tym nie zapomnieli.


No nic, ja jednak zrezygnowałam z subskrypcji i ponownie zamówię pudełko tylko wtedy, jeśli będę znała już zawartość i bardzo mi się ona spodoba. Wolę zaoszczędzić te pieniądze lub wydać je na jeden, ale potrzebny mi produkt. Ciekawa jestem, co Wy myślicie o pudełeczku z tego miesiąca?

zakręcony błyszczyk, Manhattan

Dzisiaj o błyszczyku, który spodobał się nie tylko mnie. Jego wygląd w opakowaniu jest naprawdę smakowity. Nie dziwiły mnie więc Wasze komentarze pod postem, w których chwaliłam się jego kupnem.

Kupiłam go w Pepco. I tym z Was, które jeszcze nie wiedzą, że w Pepco można trafić na naprawdę fajne, oryginalne kosmetyki z zagranicy, to powtórzę:
" Po przeczytaniu tego posta bardzo proszę o wyjście z domu i udanie się do najbliższego Pepco w celu sprawdzenia, czy nie leżą tam Wasze nowe zdobycze"


Jest tanio, często trafia się na limitowanki, bądź po prostu na produkty, które w Polsce zwyczajnie nie są dostępne. Ja ostatnio zastanawiam się nad kupnem paru cieni z Accessorize, ale się jednak nie skusiłam. Poczytałam jednak na paru blogach, że cienie są dobrze napigmentowane i naprawdę warte zakupu, więc kto wie, może jeszcze się skuszę.

Jedynym mankamentem, jeśli chodzi o kupno kosmetyków z Pepco, jest fakt, że jest ich tam po prostu MAŁO. Dlatego trzeba się spieszyć i kombinować, żeby jakaś inna maniaczka kosmetyków Was nie ubiegła. Warto się zaprzyjaźnić z panią sprzedającą, to może powie, kiedy będzie dostawa.

Ale do rzeczy, bo miało być o błyszczyku, a ja o Pepco...


Wygląda jak zakręcony lizak, landrynka i mnóstwo innych pyszności. Powoli te warstwy zaczynają mi się mieszać w opakowaniu, ale nie ma tragedii. Zdążyłam "obfocić" go zanim poszedł w ruch :) Ale niech Was ta misterna konstrukcja (swoją drogą, jak oni to zrobili?) nie zmyli, bo na aplikatorze ląduje porządna, ale nie za duża porcja różowo-fioletowego błyszczyku. Nie jest to jednak fiolet typu "właśnie wyciągnęli mnie z Wisły". Cukierkowy kolor ma w sobie też inne domieszki i na ustach prezentuje się następująco.



Mnie się podoba. Szału jednak konkretnego na mnie nie zrobił. Ot taki błyszczyk, co go lubię i nie rzucę w kąt, tylko będę używać. Pięknie pachnie! Bardzo słodko, ale tak naprawdę bardzo... jak świeże pączki z lukrem. O! Dodatkowo wyczuwam jakąś minimalną nutę wanilii. Ogólnie zapachowy szał.

Nie klei się specjalnie na ustach, ale się też na nich szczególnie nie utrzymuje. Lubi się sam "zjadać" i znikać w cudowny sposób. Chociaż z drugiej strony, to błyszczyk, on nie będzie się trzymać naszych ust zbyt długo.  Zapach rekompensuje wszystko, więc nie wkurza proces ponownego aplikowania go na usta.


A jeśli jestem przy aplikacji, to trochę o aplikatorze. Nie ma szału - zwykły pędzelek. Totalny standard. Nie utrudnia nakładania błyszczyku i nie zdarzyło mi się mieć większych problemów. Chociaż jednak kolor produktu jest trochę ciemniejszy niż standardowo przeze mnie używane. Nie poległam jednak :)



Cena? 8zł. Tanio! Taki błyszczyk w Rossmannie kosztowałby więcej i dobrze o tym wiemy wszystkie.

Co o nim sądzicie? Ja jestem na tak, ale jak już mówiłam, szału na mnie nie zrobił. Wykorzystam, jestem zadowolona, że spróbowałam czegoś takiego, ale raczej nie kupię ponownie.

CC Cream, Max Factor

Wchodząc do każdej drogerii, w szafach każdej firmy oferującej kosmetyki do makijażu, trafimy na kremy BB. Jest ich niemały wysyp i sporo promocji. Ja jednak osobiście nie skusiłam się na żaden i nadal nie mam zamiaru. Mijają się one z celem prawdziwego kremu BB i sądzę, że jeśli kiedyś go spróbuję, to tylko takiego azjatyckiego. Na inne zwyczajnie nie chcę tracić pieniędzy, bo szkoda. Zamiast wydawać małe kwoty na pseudokremiki BB, wolę odłożyć większą kwotę i wydać ją na coś, z czego raczej zawiedziona nie będę.

Podczas promocji -40% w Rossmannie postanowiłam, że przetestuję sobie krem CC od Max Factor. Mój chłopak śmieje się, że niedługo będzie cały alfabet tych naszych kremo-podkładów. Ma może odrobinę racji, bo kto wie, czy producenci nie wymyślą czegoś dalej :)



Normalna cena to około 56zł, jak dla mnie kwota zaporowa i nie dałabym za niego tylu pieniędzy. Poza tym opakowanie mieści 30ml produktu, czyli tyle ile ma standardowy podkład w buteleczce. Jednak same powiedzcie, nie macie takiego wrażenia - ja takie mam - że tubka wygląda na malutką. Zupełnie, jakby w środku znajdowało się znacznie mniej produktu. Nie wiem, jak Wam to wyjaśnić, to jakieś złudzenie optyczne. Jednak mimo tej magicznej sztuczki, opakowanie jest przemyślane. Można je postawić na zakrętce i produkt swobodnie sobie spływa, a my nie musimy się męczyć z wydobywaniem podkładu. Za swój zapłaciłam około 33zł, czyli cena znośna, na wypróbowanie w sam raz.


Krem ma za zadanie dać nam efekt nieskazitelnej skóry o pięknym i naturalnym blasku, wyrównując jej koloryt. Moje zdanie po tym, jak testuję go praktycznie codziennie, jest jedno. Tak! Co prawda muszę się zgodzić z jednym - nie jest to żadna perełka i nie urywa czterech liter. Jednak na tę gorącą szczecińską wiosnę i  zbliżające się lato jest dla mnie super. Jest bardzo leciutki i nie obciąża, nie zauważyłam w związku z jego używaniem przykrych nieprzyjaciół na twarzy. Owszem, zdarzają mi się, ale to nie od niego. Jednak właśnie wtedy, gdy na twarzy jest parę niespodzianek, to krem CC idzie w odstawkę. No niestety, nie radzi sobie z ukryciem niedoskonałości (a ja nie mam jakichś większych problemów). Dlatego, gdy cera wygląda nieciekawie - nie polecam go. To naprawdę kremik.

Fajnie wyrównuje koloryt skóry, ale jest przy tym, jakby prześwitujący - jeśli wiecie, o co mi chodzi. Nie daje efektu maski, a raczej jest dobrym kłamczuszkiem - udaje naszą naturalną, nieskazitelną cerę. Ale to dobrze.

Mam nadzieję, że jeszcze mi wybaczycie, że nie pokazuję efektu na twarzy. Nie dojrzałam na razie do tego, żeby Wam się pokazać :)

Ma kremową konsystencję, porównywalną odrobinę do musu. A odcień, jaki kupiłam to 40 Fair i jest on najjaśniejszy z możliwych. Pamiętam, że następny numerek był znacząco ciemniejszy i byłam szczerze zdziwiona, że pierwszy numerek jest tak jasny a następny oddalony o milion lat świetlnych.

Ma bardzo ładny, lekko słodki zapach. Wykończenie jest odrobinę pudrowe. Widzę w nim same plusy i nie żałuję, że dałam się skusić. Idealny na gorące lato, nawilża skórę, dzięki czemu nie mamy problemu z miejscowymi przesuszeniami. Fakt jest też taki, że w ciągu dnia wymaga przypudrowania, bo skóra może się przez niego świecić. Nie sprawia mi to jednak żadnego problemu. I tak prawie każdy makijaż poprawiam w ciągu dnia.

Osobom, które potrzebują zmatowienia przez cały dzień albo szukają czegoś mocniej kryjącego, na pewno się nie sprawdzi. Jeśli jednak szukacie czegoś lekkiego, co nie będzie dawało efektu maski a jednocześnie będzie fajnie i naturalnie wyglądało - podkład, jak znalazł.

Color Whisper, Maybelline

Chciałam się załapać na bardzo fajną promocję w Super-Pharm, ale niestety ubiegły mnie jakieś dziewczyny. (Ja się dowiem, które to mi wszystko wykupiły i postąpię, jak Liam Neeson w Uprowadzonej :P) Z racji tego, że było mi naprawdę bardzo, bardzo smutno, to postanowiłam sobie jakoś ten humor poprawić. Akurat są promocje na nowość od Maybelline, czyli pomadki Color Whisper. W końcu weszły na polski rynek, a kolorów jest całe mnóstwo, bo aż 12. Co prawda w Stanach dostaniemy je w (chyba) dwudziestu odcieniach, ale co tam. Aktualnie kosztują około 19zł, już przecenione.



Skusiłam się na jedną, w kolorze 440 Orange Attitude. I jestem nią tak oczarowana, że nie wytrzymam i czuję to w kościach, że kupię jeszcze co najmniej dwie - koniecznie!


Pomadki mają bardzo fajną, żelową konsystencję i nie zawierają żadnych wosków i olejków. Dlatego też uzyskany dzięki nim efekt na ustach jest miękki, delikatny i błyszczący.


Niesamowicie nawilża usta i  świetnie się ją nosi. Podobno nie warto ich porównywać do masełek z Revlonu (swoją drogą, jeszcze żadnego nie mam, ale niedługo się to zmieni). Pomadki Color Whisper mają być znacznie lżejsze i mniej "maślane" od słynnych lipbuttersów. Nie utrzymują się jednak nadzwyczajnie długo na ustach, ale sama aplikacja sprawia tyle przyjemności, że można im to wybaczyć.


Mimo to jednak, kolor jaki możemy dzięki nim uzyskać łatwo się stopniuje. Nałożona kilka razy daje dość mocny efekt.



A raz, czy dwa razy lekko muśnięte usta prezentują się tak.


I właśnie słowo "muśnięcie" pasuje mi idealnie do porównania uczucia, jakie towarzyszy aplikacji tej pomadki na usta. To jedna z tych pomadek, których już nie czujemy na ustach, a one nadal są. Innymi słowy, nawet jak ją "zjemy z ust", to i tak kolor trochę na nich zostanie. Jestem ogromnie oczarowana i  sprawia mi dużo przyjemności używanie tego produktu. JEST SUPER! I tak, jak mówiłam, że na pewno sobie jeszcze kupię inne kolory, tak właśnie niedługo zrobię. Wam też polecam zaopatrzenie się chociaż w jedną :) To co, skusicie się?

Hean, City Fashion nr 170

Jakiś czas temu marka Hean wybrała mój blog w konkursie, w którym zostałam obdarowana 3 lakierami z kolekcji City Fashion. Bardzo się ucieszyłam, bo wśród zwycięzców konkursu trafiły się też blogi, które regularnie odwiedzam, a mój przy nich jest jeszcze niemowlaczkiem.




Tak, jak wspomniałam bardzo mnie to ucieszyło. Parę lat temu zdarzyło mi się kupić kilka lakierów Hean, ale jakoś nie trafiałam na nie w ostatnim czasie. Nigdzie, gdzie bywam, nie rzuciła mi się ta marka w oczy. A sam fakt, że do testowania dostałam piękne, letnie kolory sprawia, że wiem jedno - będą często używane.


W mojej paczce znalazły się 3 kolory: 157,159,170. A dzisiaj na tapetę idzie lakier totalnie różowy - 170.
Prawda, że piękny? Jak tylko go zobaczyłam, to uznałam, że mój dotychczasowy manicure zostaje szybko zmyty i sprawdzam, jak będzie się prezentować właśnie ten kolor.

Poczułam się, jak dziecko, które dostało w końcu upragnionego batonika. Kolor jest przepiękny, typowo letni. Będzie wyglądać świetnie przy odrobinie opalenizny. Ma w sobie sporo połyskujących na niebiesko tonów. Po prostu marzenie! Nie wiem, jak mogłam bez niego żyć.



Producent zachwala swój produkt, że nie zawiera Toluenu i Formaldehydu (czyli tych składników, które narobiły ostatnio wiele szkód dziewczynom używającym odżywek do paznokci). I za to ogromny plus. A efekt, jaki uzyskamy na paznokciach ma przypominać szklany połysk.


Lakiery mają wąski pędzelek. Prawdę mówiąc, przez moje przyzwyczajenie z Essie, aplikacja sprawiła mi mały problem. Ale stało się tak tylko przez wyjście z wprawy. Po paru paznokciach już wiedziałam z czym to się je. Formuła lakieru jest odrobinę gęsta, trochę żelowa. Położyłam dwie cienkie warstwy, które wyschły mi bardzo szybko. Wierzcie mi, bo jestem mistrzem psucia sobie lakieru  na paznokciach. Zawsze po pomalowaniu muszę iść do toalety albo coś mnie swędzi, albo gdzieś zahaczę... I tak było tym razem, niezdara ze mnie i pociągnęłam paznokciami po stole. I co? I nic. Żadnej ryski. Byłam zszokowana. Trwałość? 4 dzień na paznokciach już za nim, a on nadal pięknie się trzyma. Żadnych odprysków, żadnych startych końcówek.


Niestety, ale nadeszła jego pora i go zmyję. Muszę w końcu zobaczyć, jak się prezentują inne kolory. I pytanie teraz do Was. Jaki chcecie zobaczyć następny? 157, czy 159?

Zostań ze mną!

Hej!

Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją błyszczyka, który trafił do mojej kosmetyczki bardzo przypadkowo. Jakiś czas temu odwiedziłam Super-Pharm i stanęłam na dłużej przy szafie Essence. Chciałam kupić słynny już w blogosferze matowy błyszczyk, na który miałam ochotę już dłuższy czas. Przyglądałam się tym błyszczykom i przyglądałam, aż w końcu wybrałam sobie taki ładny różowy. Wrzuciłam do koszyka, zapłaciłam w kasie, wyszłam i jechałam sobie spokojnie tramwajem do domu.



Jak zawsze bywa, lubię sobie umilać podróż, więc tym razem zamiast cały czas siedzieć w Internecie, postanowiłam obejrzeć już MOJE kosmetyki, jakie wtedy sobie sprawiłam.



Patrze a tu Stay with me... Nie ma żadnego "Matt"...

Myślę sobie "Ooooo, cholibka" (wcale nie, pomyślałam coś innego:P)
No, ale tak się poprzyglądałam, obejrzałam z każdej strony, otworzyłam i uznałam, że nie jest najgorzej. W końcu mogłam trafić na coś, czego nie użyję już ponownie.

Kupienie tego błyszczyka było jedną z lepszych pomyłek, jakie mi się przytrafiły. Naprawdę. Nie spojrzałabym na niego bez tej pomyłki, jestem tego pewna. A tak mam błyszczyk, z którym bardzo się polubiłam i na pewno z niego szybko nie zrezygnuję. Używam namiętnie i nie zanosi się, żeby miało być inaczej.

A teraz parę informacji. Mój kolor, to 01 Me & My Icecream. To taki cukierkowy róż, który na ustach nie wygląda w taki sposób. Nieco blednie i jest odrobinę przejrzysty, naprawdę ładny i podkreśla naturalny kolor ust.



Ma genialny aplikator. Nie wiem, jak Wy, ale ja jestem nim oczarowana. Po prostu świetny. W środku jest węższy, dzięki czemu łatwo jest nim się umalować, nie robiąc sobie przy okazji krzywdy w każdą stronę tylko nie na ustach.

Ja jestem taką osobą, która lubi wąchać. Zmysł zapachu jest mi  potrzebny przy wyborze jakiegoś kosmetyku i naprawdę, nie wezmę czegoś, choćby nie wiem, jakie było, jeśli śmierdzi. Już nawet moja przyjaciółka się mnie zapytała "co ty tak wszystko wąchasz?". No wącham, wącham...

Ten błyszczyk pod względem zapachowym jest dla mnie niesamowity! Po prostu go uwielbiam. Nie wiem, do czego ten zapach porównać, ale to słodki zapach, chyba jakichś łakoci, więc jak najbardziej na tak :)
Niestety ma niewiele wspólnego z nazwą, bo wcale nie zostaje z nami na jakiś długi czas. Ot, taki zwykły czas życia błyszczyka na ustach.










A tak prezentuje się na ustach. Co o nim sądzicie? Bo ja jestem z niego bardzo, ale to bardzo zadowolona.

DO GÓRY