Światowy Dzień Blogera

Hej!
Dzisiaj, z racji niezwykle ważnego święta przyszedł czas na dosyć luźny, odrobinę refleksyjny post.
Przede wszystkim chcę życzyć wszystkiego najlepszego każdemu z nas. Tym, którzy blogi piszą i tym, którzy te blogi czytają.  Wiadomo, że jeśli zabrakłoby któregoś z elementów, to nie miałoby to sensu. Dlatego jeszcze raz życzę Wam wszystkiego najlepszego. Sporo pomysłów na nowe posty i wiecznej, niekończącej się weny twórczej.  I żeby ktoś to chciał czytać;-)

Trochę już czasu minęło odkąd napisałam swój pierwszy post i postanowiłam, że nie będę się wstydzić, bo nie ma czego. W blogosferze utrzymuję się już całe 5 miesięcy.  Współpracuję z dwoma portalami i wczoraj udało mi się nawiązać przepiękną współpracę (o której dowiecie się już niebawem). Od zawsze gardziłam osobami, które tworzą blogi po to, żeby coś dostać za darmo i piszą pochlebne opinie tylko dlatego, że nie wydali na produkt ani grosza. Nie, tego u mnie nie było i nigdy nie będzie.  Chcę Was o tym zapewnić,  bo traktuję Was jak taką jedną, troszkę większą przyjaciółkę, z którą rozmawiam o kosmetykach i zwierzam się, polecam dany produkt albo kompletnie go odradzam, zabraniając wręcz zakupu. Nie lubię, gdy ktoś oszukuje mnie, dlatego i Wam mydlić oczu nie będę.

Cieszy mnie to, że blog coraz bardziej się rozwija. Mam już 165 lubisiów na Fb, 226 tutaj. Do grona obserwatorów coraz częściej dołączają też dziewczyny, których blogi sama czytam - co jest dla mnie wyróżnieniem.  Ale równie wielką przyjemność sprawiają mi dołączenia osób, które trafiają do mnie i chcą zostać, bo im się podoba. Cieszę się też, że po organizowanych przeze mnie rozdaniach prawie nikt nie znika z bloga.

Uwielbiam czytać Wasze komentarze i z Wami rozmawiać.  Nie bójcie się więc pisać pod postami, choćby po dwa słowa :-)

Niby nie warto jarać się statystykami, ale to że po 5 miesiącach mamy już ponad 25 tysięcy odsłon, to -nie ukrywam - bardzo cieszy.

A na koniec tego mojego refleksyjnego posta, pragnę się z Wami podzielić moim dzisiejszym prezentem, w końcu mi się należał ;-) Niedługo więcej o nim. Dzisiaj samo zdjęcie z "w oczekiwaniu na tramwaj" ;-)

BUZIAKI DLA WSZYSTKICH :-*



Venita, Body Care - Balsam Rozświetlający

Hejka!

Dzisiaj kolejna recenzja wynikająca ze współpracy z depilacja.edu.pl. Drugim kosmetykiem, jaki otrzymałam był rozświetlający balsam do ciała.

Do balsamów podchodzę ze sporą rezerwą. Nie lubię balsamować ciała i średnio wychodzi mi życie w regularności. Na rzecz testów zmusiłam się do tego i oprócz tego, że jestem z siebie dumna, to jestem też zadowolona, że podjęłam wyzwanie – kosmetyk był tego wart.


Balsam ma sporą pojemność, to aż 200ml płynnego blasku. Mówiąc "aż" mam na myśli fakt, że produkt jest bardzo wydajny. Naprawdę nie potrzeba wielkiej ilości, żeby ciało fajnie się mieniło a skóra była przyjemnie nawilżona. 


Produkt zawiera w sobie ekstrakt z aloesu i witaminę E. Nie nawilża jakoś najmocniej na świecie, ale jest to wystarczające nawilżenie na okres wiosenno-letni, gdy nasza skóra nie ma jakichś większych wymagań. No chyba, że spieczemy się na słońcu, to wtedy sobie nie poradzi. Nie musiałam też czekać wieków, żeby się wchłonął. Robił to migusiem.


Pięknie podkreśla opaleniznę, nawet tę znikomą - czyli moją. Drobinki złotego pyłku w nim zawarte, są bardzo drobno zmielone i nie świecą się, jak na wiejskiej dyskotece. Efekt jest subtelny, bardzo kobiecy i długo utrzymuje się na skórze. Dodatkowo pięknie pachnie! Nie jestem w stanie jednoznacznie określić jego zapachu, bo nie wiem, co mi przypomina, ale jestem z niego zadowolona.

Nie znalazłam w tym produkcie żadnego minusa. No, może oprócz opakowania, bo to tubka, a ja tubek nie lubię. To jednak kwestia osobistych preferencji. Balsam ma rozsądną cenę. Kosztuje około 10zł. Fajnie nawilża, ładnie pachnie, pięknie się mieni. Ja po wysmarowaniu się nim w miejscach, które odkrywam latem czuję się elegancko. Same plusy! 

Może któraś z Was się na niego skusi? :)


Venita Natural Krem do depilacji 3-minutowy z olejkiem migdałowym

Dzisiaj coś na temat nieprzyjemnej części kobiecego życia. Mowa o depilacji.
Produkt otrzymałam do testów od portalu depilacja.edu.pl.


Zasada jest prosta: nakładamy specyfik na odpowiednie miejsce. Trzymamy jakieś 3 minuty (jeśli włosy są grube - dłużej). I ściągamy za pomocą szpatułki, która ma bezboleśnie pozbyć się zbędnego owłosienia.

Jak jest naprawdę?
Zapach:
Nienawidzę zapachu takich kosmetyków, a tutaj nie oszukujmy się, mamy do czynienia z niezłą dawką nieprzyjemnej woni. I tak, jak era śmierdzących farb do włosów minęła, tak w tych produktach nic się nie zmieniło. Głowa od niego boli, że o Boże.


Działanie:
U mnie trwało odrobinkę dłużej, niż 3 minuty, ale spowodowane jest to głównie tym, że mam ciemne i grube włosy na głowie, natura mnie nie oszczędziła nawet na nogach. Nie robiło mi to jednak żadnego problemu, że muszę czekać dłużej – 1-2min. max.
Co najważniejsze: PRODUKT DZIAŁA. Włosy schodzą razem z kremem dzięki szpatułce, jak za dotknięciem magicznej różdżki.
Podrażnienia:
Niestety od samego początku czułam nieprzyjemne szczypanie.
Aplikacja:
Bardzo prosta, szybka, bezproblemowa. Tak samo z resztą, jak zdejmowanie produktu.


Mimo tego, że krem naprawdę działa i spełnia moje oczekiwania wobec takiego produktu, że pomaga szybko pozbyć się owłosienia, to nie będę Was oszukiwać - ja go ponownie nie kupię. Nie pasuje mi zapach. Na tyle mocno, że nie jestem w stanie go znieść.

AZTECKIE WZORY

Hej!
Dacie wiarę? Kręciłam się już od bardzo dawna nad zrobieniem na paznokciach jakiegoś konkretnego zdobienia, a nie tam jakieś pitu-pitu. Czaiłam się, jak sęp na swoją ofiarę, ale nie bardzo wiedziałam, jak się za to zabrać. Albo może inaczej - wiedziałam JAK, ale źle mi się robiło, jak myślałam sobie ILE mi to zajmie. 

Biorąc pod uwagę fakt, że nie potrafię zdobić sobie paznokci, jak rasowa kosmetyczka, wiedziałam, że zajmie mi to wieki. I tak też było. Bawiłam się jakieś trzy godziny. Fakt faktem, przeciągałam trochę i nadzwyczaj długo czekałam na wysychanie poszczególnych warstw. Mimo wszystko dobrze się bawiłam.


Poszłam trochę na  łatwiznę w tym całym trudzie i znoju, czyli pomalowałam w ten aztecki wzorek tylko paznokieć kciuka i palca serdecznego. Przemyślałam sprawę i doszłam do paru wniosków:
- pomalowanie wszystkich paznokci w takim zdobieniu zajmie mi co najmniej wieki,
- bałam się, że wszystkie paznokcie w takim samym wzorze, to będzie trochę za dużo i ręka będzie wyglądać dziwnie,
-dwa paznokcie do pomalowania na prawej dłoni będzie wszystkim, na co mnie aktualnie stać :) Wiadomo, ręka mi się trzęsie, jak geriatrykowi.


Całą resztę pomalowałam jednolicie pachnącym lakierem od My Secret, w kolorze Fruit Cocktail.



Do zdobienia użyłam pędzelko-sondy, którą kiedyś kupiłam. Kosztowała jakieś 10zł i zamówiłam ją z katalogu Avonu. Przymierzam się do kupna innych sond, z mniejszymi i większymi kuleczkami do robienia kropeczek, bo jednak taką jedną to się trzeba namachać, jeśli chciałabym robić np. cętki.


Azteckie wzory są ostatnio modne, co mnie bardzo cieszy. Zawsze mi się podobały i dobrze, że się w końcu zdecydowałam zrobić takie zdobienie.  Może nie jest stuprocentowo idealne, ale nie łudziłam się, że od razu wyjdzie mi perfekcyjnie. Mimo wszystko, jestem bardzo zadowolona z efektu, jaki udało mi się osiągnąć. Mam nadzieję, że nie będziecie zbyt surowi :)

A tutaj macie szczegółowy opis lakierów, których użyłam.

Myślę, że już ze zdobienia na zdobienie będzie lepiej, że będę dochodziła do coraz większej precyzji i moje paznokciowe wariacje będą coraz piękniejsze. Mam nadzieję, że będą na tyle dobre, że nie będę się wstydziła ich wrzucać tutaj :) Z moją trzęsącą się ręką i nie do końca równymi liniami, daleko mi do dziewczyn, których zdobienia pilnie śledzę i bardzo mi się podobają. Do tego zdobienia zainspirowałam się zdobieniem Odette Swan, której talent mnie aż dobija, bo jak można tak dobrze malować oby dwie ręce? :)

Liczę na Wasze szczere opinie w komentarzach :)

Ogniście!

Olejek Fuomo dostałam w wygranej u Mydlarni Hebe na Facebooku. Miałam napisać tylko opinię w komentarzu. Postanowiłam jednak, że jest to produkt wart uwagi i przynajmniej kilku zdań na blogu.

Samo to, że to olejek zapachowy w formie spray'u, było dla mnie zaskoczeniem. Nie skłamię jednak, jeśli powiem, że taka forma bardzo mi się spodobała. Buteleczka jest mała, wygodna i poręczna.

Przede wszystkim produkt ma ciekawy zapach. Olejek łączy w sobie dwa, wydawało mi się, kompletnie nie grające ze sobą nuty. Zdziwienie było spore, gdy okazało się, że jest naprawdę fajny!


Oczywiście, zamiast przeczytać informacje na buteleczce, postanowiłam od razu wypróbować zapach i psiknęłam w powietrze. Czego robić nie wolno. Produkt nadaje się do spryskania nim powierzchni. Ja wypróbowałam go w łazience i salonie.

Zapach jest dość intensywny, ale tylko na początku. Niestety podczas pierwszych dni używania produktu, należy spryskiwać powierzchnię kilka razy. Po paru dniach jest to już sprawa indywidualna.
Moja opinia?
Ja przeniosę się z nim tylko do łazienki i do samochodu. Z naciskiem na samochód. Zapach bardzo mnie oczarował, bo uwielbiam liczi, a dodatkowo wyczuwalne chili podkręca woń produktu. Niestety zniechęca mnie częstotliwość używania. Jestem leniem i nie chce mi się "pamiętać" o takich rzeczach. Do salonu lądują zwykłe odświeżacze, które same się włączają i woski Yankee Candle, które trzymają zapach bardzo długo.


W mniejszych pomieszczeniach zapach utrzymuje się bardzo długo. Ja spryskiwałam dywanik przy wannie raz na dwa-trzy dni. A zapach trzymał się przez cały ten okres. Jest w związku z tym trwalszy od "stojących" odświeżaczy, a przede wszystkim starczy na dłużej.

Tutaj można go zamówić - klik
Buteleczka 50ml kosztuje 11zł. Nie wiem, czy skuszę się na inne zapachy, ale kusi mnie wanilia. Co sądzicie o takim rozwiązaniu?

Essie, Shake your $$ maker

Hejka!
Tak wiem, ostatnio całkiem sporo u mnie lakierów, ale co ja poradzę, że tak bardzo je lubię? Lakiery ostatnio rządzą moim światem, chociaż zapowiedziałam już sobie, że na razie robię sobie dłuższą przerwę. Powody?  Po pierwsze, nie mam większego pudełka na ich przechowywanie, a nie chcę ich mieć w dwóch różnych. Po drugie, zdaję sobie sprawę, że na razie nie potrzebuję kolejnych. Tak, nie potrzebuję! 



Ten zawładnął  moim sercem, gdy zobaczyłam go w Hebe. Zaświeciły mi się oczy momentalnie, jak pięć złotych. Brałam w ciemno, nie sprawdzając (tak, jak robię to prawie zawsze) wcześniej opinii w Internecie. O zdjęciach nie wspominając. 

Chwyciłam za buteleczkę i poleciałam do kasy, jakby ktoś miał mi go wyrwać. Zapłaciłam i szczęśliwa wróciłam do domu. Po drodze, wyobrażałam sobie, jaki cudowny będzie efekt. Piękna, trawiasta zieleń, o której nie marzyłam, ale gdy ją zobaczyłam, to stwierdziłam, że taką chciałam od zawsze. 


Jeszcze kilka standardowych informacji. Buteleczka ma 13,5 ml i posiada europejski, grubszy pędzelek. Lakier kosztował 31.99 zł. Zabrałam się za malowanie. Baza, pierwsza warstwa, druga warstwa, trzecia warstwa... A końcówki nadal prześwitują! No nic, raz się żyję, mówię sobie "czwarta jest ostatnia, bo nie wytrzymam". Maluję czwartą i co? I dalej to samo. Kolor jedynie staje się bardziej intensywny, wręcz ciemniejszy, ale końcówki nadal widoczne. 




Szlag by to trafił! Tyle kasy, a efekt - totalnie nie mój. Nie dość, że krycie jest fatalne, niestety. To jeszcze trafiłam na wykończenie satynowe (wiem to, dzięki mojej paznokciowej ulubienicy - Aalimkaa ). Niefortunny zakup, ponieważ nie przepadam za takimi lakierami. Ja to roboczo nazywałam efektem zanurzonego w wosku palca. Wiecie, jak roztopicie świeczkę i pogrzebiecie w tym palcem, to wosk tak fajnie zastyga. Tak, wiem, mogę pociągnąć to GTG, ale jakoś nie mam parcia po 4. warstwie lakieru na kolejną.


Trwałość bez zarzutu, przemęczyłam się specjalnie dla Was, żeby sprawdzić, ile na paznokciach pociągnie. 4-5 dni daje radę, ze startymi końcówkami. Nie wyrzucę go, nie oddam, podejrzewam, że jeszcze jakoś najdzie mnie ochota, żeby pomalować nim paznokcie. Faktem jednak jest, że jestem wściekła, bo taki piękny w butelce, a taki brzydal na paznokciach. No nic, nie wszystko złoto, co się świeci. 


Co o nim powiecie? Jesteście fankami satynowego wykończenia?
Ej! Właśnie wpadałam na pomysł, że przed nim mogę nałożyć biały lakier - końcówki nie powinny wtedy być widoczne, prawda? :)

Serum Bioliq

Hej!
Dzisiaj recenzja dla tych wszystkich, których googlowe wyszukiwanie widzę prawie najczęściej. Każdy, kto chce dowiedzieć się czegoś więcej o serum Bioliq - dowie się dzisiaj wszystkiego. Tym bardziej, że ostatnio znowu intensywnie zaczęto je reklamować w telewizji, jak i w prasie kobiecej.

Serum dostałam wraz z pudełeczkiem Glossybox (klik!). Nie ukrywam, że było to moje pierwsze serum, z jakim kiedykolwiek miałam do czynienia. (Tak na marginesie - marzy mi się Idealist od Estee Lauder). Nie spodziewałam się kompletnie niczego, bo nawet nie wiedziałam, czego mam od tego kosmetyku wymagać. Uznałam, że jeśli serum nakłada się pod krem, to pewnie ma być lekkim nawilżaczem, napinaczem i nie wiem, czym jeszcze.


Produkt według opisu na dołączonej przez Glossybox kartce, kosztuje około 28złotych, a buteleczka mieści 30ml produktu. Zawiera ekstrakt z kawioru i ma intensywnie rewitalizować skórę twarzy. Buteleczka jest szklana, wykonana z matowego szkła i wygląda pięknie. Lubię matowe szkło. Preparat wydobywamy dzięki poręcznej pipecie.

Nakładałam je na noc. Czasami zdarzyło mi się pod podkład, ale było gorsze niż kremy. Nie wiem, jak to wyjaśnić, bo generalnie jest lżejsze od każdego kremu, ale miałam wrażenie, że się przez nie strasznie pocę. Skóra mi się nieprzyjemnie kleiła i sprawiała wrażenie napiętej, owszem - ale od sklejenia.


Jeśli chodzi o nawilżenie i rozświetlenie skóry - nie, nie, nie. No niestety, ale nie. Nie robi nic. Nie nawilża, a nie mam jakoś strasznie suchej skóry. Ma fajny skład, bo same wyciągi roślinne, ale co z tego, skoro nic nie dają.

Jest bardzo mało wydajne. Na zdjęciach może się wydawać, ze zostało go całkiem sporo, ale zdjęcia robiłam zanim wykończyłam opakowanie. Nie używałam go więcej niż miesiąc, co dla mnie było bardzo zaskakujące. Przyglądając się, od razu widać, że jest naładowane bąbelkami powietrza, przez co wydaje się, że produktu jest znacznie więcej. Zupełnie, jak z paczką chipsów. Poza tym, dopper jest za krótki i pod koniec nie można nim już nic zassać.


Mimo to nie zrobiło mi krzywdy. O żadnym zapchaniu, bolących grudkach itp. nie było mowy. Przyjemnie pachnie, ale mnie ten zapach zaczął po pewnym czasie irytować.

Ja na pewno nie kupię tego produktu ponownie. Myślę, że lepiej dołożyć parę złotych i kupić coś konkretniejszego, niż wyrzucać pieniądze na produkt, który nam nic nie da. Warto jednak, żebyście przetestowały je sobie na własnej skórze, ponieważ wiadomo, że nie każdemu musi "zrobić nic".

Ogólnie jestem bardzo na nie. Nie kupię, nie polecam, nie sprawdziło mi się.

Może Wy miałyście z nim do czynienia? Sprawdziło się, czy sądzicie to samo, co ja?

Wyniki!!!

Hej!

Postanowiłam nie trzymać Was dłużej w niepewności i ogłaszam wyniki drugiego rozdania, w którym do zdobycia było Bikini so teeny od Essie. Trzy tygodnie rozdania zleciały mi nawet nie wiem kiedy. Byłam zdziwiona, gdy 11. przypomniało mi się, że to już koniec. Dałabym sobie rękę uciąć, że jeszcze trochę czasu zostało. I bym była bez ręki :) 

Mam nadzieję, że już niedługo pojawi się na blogu kolejne rozdanie. Mam pewne plany, jeśli chodzi o nagrodę i myślę, że się Wam spodoba, ale do tego jeszcze trochę czasu :)

Dzisiaj przyszła pora na wyniki. A zwycięzcą jest:


Mam nadzieję, że cieszysz się z wygranej:) 
Czekam na maila z adresem od Ciebie i jak najszybciej wysyłam paczkę :) 
(alicjajarzabeks3@gmail.com)

Pozdrawiam:)


Przypominajka

Kochani!
Przypominam Wam, że do dzisiaj do północy czekam na Wasze zgłoszenia w rozdaniu! 


                                                                      ROZDANIE

Clarins, Lip Perfector

Dzisiaj post na pograniczu szczęścia i smutku. Z jednej strony jestem zachwycona moim najnowszym nabytkiem, z drugiej - jest mi niezwykle smutno, ponieważ zgubiłam swoją ulubioną szminkę. Tak! Moja kochana Color Whisper (klik) dostała nóg i odeszła. Nie mam zielonego pojęcia, kiedy ją zgubiłam, jak, gdzie. Nie wiem, po prostu nie wiem. To przykre, bo w końcu znalazłam pomadkę, którą kochałam stuprocentowo. Dawała mi wszystko, czego potrzebowałam.

Miałam kupić sobie kolejny raz ten sam kolor i puścić w niepamięć stratę, ale na facebookowym profilu Perfumerii Douglas zobaczyłam promocje trwające do końca sierpnia. Wśród nich znalazł się błyszczyk, o którym myślałam już dłuższy czas, jednak cena skutecznie mnie odstraszała. Normalnie trzeba na niego wydać 67zł. Jeśli jednak się załapiecie "przed wyczerpaniem zapasów", to uda Wam się, tak jak mi, upolować go za 49zł. Nadal wysoka cena, ale jednak produkt jest naprawdę fajny.


Clarins, Instant Light Natural Lip Perfector, bo taką nosi nazwę jest błyszczykiem, który ma za zadanie wygładzać i intensywnie nawilżać nasze usta. Nie wiem, dlaczego, ale wiele naczytałam się o tym, że ma powiększać usta. Kompletnie nie mam pojęcia, jak ma to robić, jeśli nie ma w nim żadnego składnika aktywnego, który mrowi po aplikacji. Podejrzewam, że chodzi tutaj o efekt większych ust poprzez złudzenie optyczne, jakie możemy nim uzyskać. 



Błyszczyk nie ma mocnego koloru, mimo że występuje w wielu wariantach kolorystycznych (jest ich chyba 6), to różnią się one minimalnie, przechodząc z tonów słodkiego różu, do brązowego odcienia nude. Fakt faktem, jest to efekt błyszczyka, a nie intensywnej pomadki, więc kolor jest delikatny, dziewczęcy i błyszczący. Nie osiągniemy nim typowej tafli wody - jeśli jesteście na to nastawione, omijajcie go szerokim łukiem. W sumie, przez to można by powiedzieć, że to bardziej pomadka niż błyszczyk, ale dla mnie produkt zmierza bardziej w kierunku tego drugiego.

Za co go uwielbiam?
Za aplikator - przyjemna gąbeczka, która mizia nam usta, ale nie łaskocze. Wygodnie naciskamy tubkę, produkt wydostaje się równomiernie na zewnątrz w postaci bąbelków a aplikacja na ustach może odbyć się bez pomocy lusterka. 
Za kolor - mój jest czymś na pograniczu różowego i beżowego (04 petal shimmer). Nude, to nie zawsze mój kolor, tutaj jednak ten nie sprawia, że wyglądam na chorą. Kolor jest ciepły i przyjemny dla oka. Nawet cienka warstwa błyszczyka daje mi lekki kolor, a wygładza jak balsam.
Za zapach - jeśli go powąchacie, a  jesteście miłośniczkami słodkości - przepadniecie! Lip Perfector pachnie toffee, a zapach ten nawet długo trzyma się nam pod nosem. Co lepsze, błyszczyk jest słodki w smaku - dla mnie to ogromny plus. Odpada jednak na diecie :)


Za co go nie lubię?
Trwałość - szybko znika z ust. Trochę to irytuje. Zastanowiłam się jednak nad tym faktem i stwierdziłam, że chyba nie ma też co od niego wymagać trwałości dobrej jakości tintu do ust, albo matowej szminki.  Dlatego mu to wybaczam. Tym bardziej, że aplikacja jest naprawdę milusia. 
Cena - nawet  po przecenie jest dość wysoka. To sporo dla każdej kieszeni. No! Chyba, że ma się miliony, to wtedy tfu!tfu! 

Od kilku dni pytam sama siebie, czy chcę jeszcze jeden kolor. Jestem tym produktem tak oczarowana, że sama nie wiem. Niby chcę jeszcze jeden. Z drugiej strony, czytam opinie dziewczyn, które mówią, że ten błyszczyk się "nie kończy". Może Wy mi doradzicie? Brać jeszcze jeden kolor?

Na razie dałam sobie kilka dni na wstrzymanie. Wyjeżdżamy z Dżejmsem na upragnione, choć króciutkie wakacje i albo dam się ponieść, albo przetłumaczę sobie, że jeden mi wystarczy.

Nawet w Starbucksie wiedzą, że Kuba, to Dżejms.


Zachęciłam Was do skorzystania z promocji? Mam nadzieję, że produkt sprawdzi się u Was tak samo, jak u mnie. Dla mnie - najlepszy błyszczyk, jaki kiedykolwiek miałam. Miałyście z nim do czynienia?

Orange Fluo!

Hejka! 
Dzisiaj krótko, zwięźle i na temat! Mianowicie muszę się pochwalić jednym z lepszych, spontanicznych zakupów ostatnich miesięcy. Zwykła wyprawa po bułki przysporzyła mi lakieru, który jest obłędny, a takiego właśnie szukałam. Kto wie, czy nie zaopatrzę się w jakieś kolejne kolory, bo widziałam ich chyba 4 warianty.











Właśnie koło osiedlowego spożywczo-mięsnego sklepu mam minidrogerię. No i sobie zahaczyłam o ten sklep, bo kończył mi się zmywacz do paznokci, a potrzebowałam go na już.  Poprzyglądałam się kosmetykom zza szybek, zobaczyłam kilka ciekawostek, ale ostatecznie nic nie wybrałam. I już kierowałam się do wyjścia, ale w moje sokole oko trafiło w magiczny punkt, w którym były ukryte właśnie lakiery NEON FLUO. Nieważne, że firma kompletnie nieznana, za 5,50zł mam fantastyczny neonowy pomarańcz na paznokciach! 

Pędzelek ma wąski, ale dobry i wygodny. Konsystencja też nie za rzadka i nie za gęsta, taka w sam raz. Co prawda, dla idealnego pokrycia paznokcia potrzebowałam trzech warstw, ale nie zwracajcie uwagi na palec wskazujący. To właśnie ten paznokieć przytrzasnęłam z całym impetem drzwiami samochodowymi i teraz mam piękną zebrę. Niestety za szybko, to to pewnie nie zejdzie, ale cieszę się, że w ogóle ten paznokieć ze mną pozostał. I nie odpadł.

Co o nim sądzicie? Dla mnie extra! Fantastyczny, wakacyjny kolor za tak niską cenę! 

STOP SUCHEJ SKÓRZE! Płatki kolagenowe pod oczy, BeautyFace

Hejka! 
Od dłuższego czasu możecie widzieć u mnie baner Stop Suchej Skórze. Jakiś czas temu firma Beauty Face postanowiła zrobić naprawdę ogromną akcję marketingową, promującą ich produkt. Chodzi tutaj o płatki kolagenowe pod oczy. 

Akcja była kierowana przede wszystkim do blogerek. Zadecydowałam, że sama chętnie wezmę w niej udział. Powody były dwa:
1. Nie wierzę w takie płatki pod oczy, bo mam mega problem z "ciemną jaskinią" pod oczami. Dlatego byłam ciekawa produktu.
2. Widziałam, że naprawdę wiele dziewczyn - blogerek, na blogi których zaglądam regularnie, również bierze udział w tej akcji. Wydało mi się to fajne, że tyle osób równocześnie doda swoją opinię na temat produktu.


Na wstępie Wam zaznaczę, że to, że dostałam płatki do testów, nie wpłynęło na moją opinię. Nie będę Wam tutaj kadzić, jak ministrant na mszy, że produkt jest cudowny, a ja szczęśliwa i moje życie już jest idealne, tylko dlatego, że dostałam coś za darmo. Co to, to nie. Postanowiłam jedynie, że nie będę Was zanudzać opisem producenta, bo jeśli tylko macie ochotę to przeczytać - odsyłam na stronę.


Akcja została nawet sprawie przeprowadzona, ja nie miałam problemów z długim oczekiwaniem na produkt. Wiem, że parę dziewczyn to martwiło, ale takie uroki Poczty Polskiej.  Fakt faktem, można było wysłać to inną przesyłką niż zwykły list, ale no trudno. Bałam się, że płatki mi się po drodze rozlały i straciły swoje właściwości. Przedstawicielka firmy poinformowała mnie jednak, że wszystko jest ok.


Tak wyglądam bez żadnego podkładu, korektora w ogóle czegokolwiek pod oczami. Widzicie to? Całe życie mam kompleksy i jak będę miała mnóstwo kasy, to coś z tym zrobię. W spadku po moim tacie otrzymałam głęboko osadzone oczy. Co za tym idzie, nie dość, że mam pokaźne cienie pod oczami, to jeszcze są dzięki temu dodatkowo podkreślone. Wiadomo, że skóra pod oczami jest bardzo cienka, delikatna i raczej ciężko z tym coś zrobić. Wierzcie mi, że nawet gdy pomaluję te miejsca korektorem i już nie widać różnicy w kolorze, to i tak zostają takie zagłębienia. Oczywiście ja mam na ich punkcie totalnego świra i widzę to ciągle, bez przerwy, gdy patrzę na siebie w lustrze.


                           

Gdy używałam płatków w domu, byłam sama. Nie polecam pokazywać się w nich ukochanemu, bo jeszcze Wam delikwent na zawał zejdzie. Na opakowaniu nie jest napisane przez jaki czas mają się one znajdować na naszej skórze. Ja postanowiłam, że będzie to czas mniej więcej 20-25 minut. Dzień wcześniej zarwałam prawie całą noc i niespecjalnie się wyspałam. Uznałam, że taka kumulacja, plus moje problemy natury "codzienniej", czyli te cienie i zapadnięcie - to idealna mieszanka. Chciałam sprawdzić, czy płatki chociaż odrobinę sobie z tym poradzą.

                           

Nie trzymałam produktu w lodówce, a mimo to na twarzy dają przyjemne, chłodzące uczucie. (Jak ktoś chce, to może je sobie dodatkowo schłodzić). Ku mojemu zdziwieniu, nie trwało to dwóch minut. Płatki chłodziły skórę pod oczami przez cały czas pobytu na twarzy. Ja odpłynęłam na ten czas i poświęciłam się relaksowi, czyli po prostu jeszcze sobie "dospałam" :) Mój wariant był z ekstraktem z ogórka, którego zapachu nie lubię. Tutaj nie był intensywny, tylko taki delikatny, odświeżający. Nie przeszkadzał mi kompletnie. Trafiły mi się płatki rozjaśniająco-odżywcze, więc miały u mnie pole do popisu.


Nadal byłam sceptycznie nastawiona i twierdziłam, że to, to mi nic nie da. Z drugiej jednak strony, było mi bardzo przyjemnie, więc coś musiały działać. I teraz taram tam tam... budujemy napięcie...
TADAM!


Tak wyglądałam po około 25 minutach z płatkami pod oczami. 


JESTEM W SZOKU. I to chyba najlepsza recenzja, jaką może dostać ten produkt. U mnie sprawdził się fenomenalnie. Nawilżył skórę pod oczami naprawdę mocno. Skóra była gładka, ale przyjemnie napięta. Zniwelował cienie pod oczami. Nie zniknęły do końca, bo nic nie da takiego efektu, ale to, jak bardzo zmienił ich kolor, na znacznie jaśniejszy - biję brawo na stojąco. 
Nie wypełnił tylko moich zapaści, ale to przecież płatki pod oczy, a nie domowy chirurg plastyczny. Muszę jednak z ręką na sercu stwierdzić, że wygładzając i nawilżając skórę, delikatnie wypełniły ubytki (zupełnie, jak u dentysty, brrr). Problem nie zniknął, ale nawet taka minimalna zmiana, bardzo mnie ucieszyła.

Ostateczne zdanie brzmi następująco. Cofam swoje bycie niedowiarkiem - płatki działają. Nie wiem, jak wyglądałoby to u osób, które nie borykają się na co dzień z większymi problemami. Warto jednak, przynajmniej od czasu do czasu, zafundować im taką głęboką regenerację. 

Ile kosztują? Normalna cena, to 12zł,  teraz na portalu obowiązuje promocja i możemy je kupić za 6.99. W przesyłce, oprócz płatków, otrzymałam również ulotki i 30% rabatu na produkty BF, z którego zamierzam oczywiście skorzystać. 
Jak długo utrzymuje się efekt? U mnie był to prawie cały dzień. Pod wieczór już zaczęłam widzieć "zmęczone" oczy. Na drugi dzień wszystko wróciło do pierwotnego stanu.

Nie sądziłam, że będę zadowolona po użyciu tych płatków. Wydawało mi się, że to kolejna taka żelowa maseczka, jak do lodówki. Wiecie, takie okularki.

Zamierzam się zaopatrzyć w parę opakowań. Przydadzą się, gdy będę potrzebowała normalnego wyglądu "na teraz". Bo niwelują moje problemy pod oczami na tyle, że mniej się wstydzę wychodzić z domu bez podkładu na twarzy. Zwłaszcza, jeśli Szczecin nawiedzają upały po co najmniej milion stopni. Zbliżają się regaty The Tall Ships Races, to na pewno będę wymęczona naszą imprezą, zaraz wyjazd do Wrocławia... (postaram się zrobić relację z moich "wakacji") Przydadzą się na pewno! 

A z Wami jak? Widzicie efekty, tak jak ja? Zachęciłam Was do zakupu, czy może jednak uważacie, że to produkt zbędny?


DO GÓRY