Bleee, pająki!

Dzisiaj mam dla Was propozycję odrobinę halloweenową. Osobiście święta tego nie obchodzę i nie wybieram się też na żadną imprezę tematyczną. Mimo wszystko jednak podoba mi się ogólny klimat. Wiecie, dynie, potworki, te sprawy. Chociaż na co dzień staram się omijać wszystko, co straszne, to tego dnia, jakoś mi to nie przeszkadza. Wolę, gdy jest zabawnie, a nie strasznie.

Moja propozycja pomalowania paznokci jest bardzo prosta w wykonaniu. Co prawda, robiąc je zdałam sobie sprawę, że mam dość zabawy z pędzelkiem, którego używam do zdobień i w najbliższym czasie zaopatrzę się w zwykle lakiery z wąskim pędzelkiem. Inaczej trafi mnie szlag. Z takimi lakierami przeznaczonymi do zdobień jakoś łatwiej mi się pracuje. 


Obiecywałam sobie, że wykonam jeszcze co najmniej dwie propozycję na to "straszne" święto, ale niestety mi się nie udało. Mam jednak nadzieję, że moja propozycja przypadnie Wam do gustu. Postanowiłam zabawić się w zrobienie pajęczyny i słodkiego pajączka. Aż dziw bierze, że na co dzień uciekam, jak zobaczę tego przerażającego stwora, krzycząc "Kubaaaa, pająk!!!". Nawet te najmniejsze z najmniejszych mnie przerażają. Widzę żądzę krwi w ich małych, rozbieganych oczkach :)


Paznokcie pomalowałam czarnym lakierem z Pierre Rene (Black Devil) i srebrnym Inglotem o numerze 221. Zdobienia wykonałam przy pomocy tego samego czarnego lakieru i białego Selene od Golden Rose. Całość pokryłam top coat'em z Sally Hansen, Insta-Dri.


Wydawało mi się, że pajęczyna jest trudna do stworzenia, jednak tak nie jest. Łatwo ją wykonać, ale niestety mój pędzelek postanowił zastrajkować i okazał się w tej kwestii dość uporczywy. Dlatego już go nigdy nie użyję, a Wam osobiście polecam linery z Wibo - rozwiązują wiele problemów. A całe zdobienie nie zajmie Wam więcej niż 15 minut. Daję słowo. Nawet niewprawiona ręka sobie z nim poradzi.

Na przyszłość obiecuję poprawę i za rok na pewno pojawi się więcej propozycji na to święto. Jak przeglądam blogi dziewczyn, to nie mogę wyjść z zachwytu i czasem aż mnie ściska z zazdrości, że mi się ręka trzęsie a one robią takie precyzyjne zdobienia. Chylę czoła :)

A Wy jak spędzacie ten dzień? Świętujecie? Idziecie na imprezę? Czy tak, jak ja modlicie się, żeby te słabo przebrane dzieciaki (przynajmniej u mnie zawsze tak jest) nie zapukały do Waszych drzwi? :)

Aktualizacja - mam dzisiaj tak dobry dzień, że chyba im nawet otworzę i pójdę do sklepu po cukieraski. Najpierw znalazłam dawno odłożone 30zł, o których zapomniałam, a jednak fajnie znaleźć takie ekstra pieniądze :) 
Potem odwiedził mnie kurier z paczką, o której nie miałam pojęcia. Jakiś czas temu wypełniłam zgłoszenie na portalu ofeminin.pl i jakoś tak zapomniałam o fakcie. Nie przyszedł też do mnie żadne mail z informacją. Dlatego radość jest podwójna, bo uwielbiam takie niespodzianki. Dzisiaj zdecydowanie wybieram cukierek, a nie psikus :)

Na koniec, na potwierdzenie, że to wszystko to najprawdziwsza prawda - fotencja.



Sweet Secret, masło do ciała

No cóż. Ostatnio mnie jakby mniej, ale mam szczerą nadzieję, że niedługo wszystko się wyklaruje i nie będzie na blogu już takich przestojów. Co chwilę mam coś do załatwienia, coś bardziej absorbuje mój czas, ale już chyba lecimy z górki, więc niedługo znowu będę Was męczyć swoimi wypocinami co 2-3 dni :)

Dzisiaj kilka słów o masełku, na które w życiu bym się nie skusiła, gdyby nie fakt, że moja przyjaciółka je sobie kupiła a ja po prostu chciałam powąchać. I właśnie w tamtym momencie przepadłam. 

Mam (a właściwie miałam, bo już się BOGU DZIĘKI skończył) peeling tej samej firmy i był totalnie do kitu. Kompletnie mi się nie podobał i po prostu nie działał tak, jak powinien. Dlatego też postanowiłam, że więcej na nic się nie skuszę. Kłamałam :)


Masełko zakupiłam w Douglasie. Głównie z powodu dość błahego - nigdzie indziej go nie było. Każda drogeria a nawet supermarkety miały inne linie zapachowe, tylko nie tę. Tak w ogóle, to poluję też na wersję o zapachu szarlotki i jak ktoś ją w Szczecinie widział, to proszę o informacje :) Kosztowało 15,90. 
Co mi się podoba, to fakt, że masełko jest zabezpieczone aluminiową folią. Mam dzięki temu pewność, że wcześniej nie było otwierane. 


Zapach, jak już się domyśliliście po tytule i napisach na opakowaniu, to ciemna czekolada i orzech pistacji, z naciskiem na czekoladę. Nuta orzechowa jest wyczuwalna, ale jednak to czekolada gra tutaj pierwsze skrzypce. Uwaga! Zapach jest dość intensywny i długo się utrzymuje. Dla mnie to niesamowity plus, ale wiem, że wiele z Was może być tym faktem zainteresowana z powodu nadwrażliwości na tak intensywne, bądź tego rodzaju zapachy. Mnie to nie przeszkadza.


Konsystencja? Masło, jak masło :) Jest dość zbite i dobrze się rozsmarowuje. Szybko się też wchłania, nie ma z tym problemu. Gorzej trochę z jego działaniem. Nie jest jakoś nadzwyczajnie nawilżające i przy okazji efekt utrzymuje się dość krótko. Producent zdecydowanie postawił bardziej na zapach niż na efekty, jakie ma dawać. Mimo wszystko jestem w stanie to wybaczyć, bo nie smaruję całego ciała. Takie produkty służą mi głównie do rąk i ramion, czasem zdarzy mi się posmarować nogi. 
Poza tym, produkt jest niezwykle wydajny. Co jest i plusem, i minusem jednocześnie, bo czasem zastanawiam się, czy nie wolałabym, gdyby była jego mniejsza wersja. Tak, jak te dostępne w The Body Shopie.

A Wy? Macie jakiś produkt tej firmy? Jesteście zadowolone?

Recenzje, recenzje...

Hej!
Dzisiaj przychodzę do Was z recenzją zbiorczą produktów, które dostałam w ramach współpracy z drogerią internetową uholki.pl . Postanowiłam nie robić żenady i nie robić ostatnio modnego w telewizji lokowania produktu. Znacie mnie (tak mi się wydaje) i wiecie, że nie będę słodzić produktowi, jeśli na to nie zasłużył a dostałam go do testów. Kończę jednak temat, bo zaraz zacznę się rozwodzić nad tym, co nie trzeba. Temat blogowych współprac jest dość "kontrowersyjny". Ja podchodzę do tego, jak człowiek - dopóki ktoś jest w zgodzie z samym sobą i nie oszukuje czytelników, to może mieć bloga z samymi współpracami. Ale jak wyczuję ściemę - to już takiej osobie nie wierzę. Nie zawsze wszystko jest super i na szczęście na razie trafiam tylko na takie współprace, w których druga strona chce ode mnie rzetelności a nie słoika miodu :) Widzicie? Mówię, że koniec tematu i dalej go ciągnę :D

No nic, z drogerią zaczęłam współpracować w tym miesiącu. W ramach współpracy dostałam do testów trzy produkty, których przedział cenowy jest miły dla portfela i każdy może sobie na nie pozwolić. Do rzeczy!


Jak widzicie dostałam do testów krem do rąk, lakier do paznokci i maseczkę do twarzy.
Zacznijmy od kremu Verona Spa


Powiem całkiem szczerze, że wcześniej nie miałam styczności z tą firmą i pierwszy raz ten krem na oczy widzę. Wersja zapachowa, to grejpfrut i imbir. Jak przeczytałam o imbirze, to pomyślałam, że fajnie nie będzie. Niby ma fajny lekko cytrynowy zapach, ale ja na dłuższą metę imbiru znieść nie mogę. Tutaj na szczęście najbardziej wyczuwalny jest grejpfrut, który osobiście uwielbiam.



Mam ostatnio dość przesuszone dłonie, a krem ten jest raczej z rodziny tych średnio lekkich. Przyjemny, fajnie się wchłania i długo utrzymuje zapach. Nawilżenie jest słabe, ale ja po prostu muszę teraz używać czegoś z mocznikiem. Jeśli macie normalną skórę dłoni, nie są przesuszone, to taki krem w zupełności wystarczy.

                                                                        śmieję się z tego zdjęcia, bo mam wrażenie, że widzę na opakowaniu Miley Cyrus ;)

Drugim produktem jest maska do twarzy z glinką brązową z Ziaji. Standardowe opakowanie, czyli saszetka. Ja maskową kobietą nie jestem, nie robię ich regularnie i jakoś się nad nimi nie pochylam w sklepach :) 
Ta maseczka ma za zadanie regenerację skóry twarzy. Ma przyjemną konsystencję i łatwo się rozprowadza. Jeszcze ładniej się zmywa, nie miałam z tym problemów. Trochę straszyłam w domu, ale na szczęście żaden listonosz mnie w tym czasie nie postanowił odwiedzać. Po około 15 minutach skóra jest rzeczywiście zregenerowana. Może nie jest to efekt, że nagle ma się nową twarz, ale jednak skóra była przyjemnie miękka i jakby wypoczęta. Nie porównam Wam jej do zwykłej glinki, ponieważ sama się jeszcze w to nie zaczęłam bawić. Podejrzewam jednak, że to dwa inne produkty.

Ostatnim produktem jest lakier do paznokci Eveline Mini Max


Oczywiście z niego ucieszyłam się najbardziej, bo przecież lakierów nigdy za wiele! Kolor jaki otrzymałam, to 837, a buteleczka mieści w sobie 5ml lakieru. Pędzelek dość klasyczny, cieniutki. Da się nim ładnie pomalować paznokcie, chociaż trochę wyszłam z wprawy po grubaskach Essie. 
Jak tylko dostałam paczkę, to od razu pomalowałam nim paznokcie. Lakier jest kremowy i wystarczają dwie warstwy do ładnego, równomiernego krycia. Producent obiecuje nawet 9 dni idealnych paznokci. Noooo, trochę go poniosło ;) Po czterech dniach zauważyłam odpryski. Szybko schnie, to mu trzeba przyznać i ładnie się błyszczy. 


Fajny kolorek, prawda? Jesienny, coś jakby lekko brązowa czerwień. Ciężko mi go określić, ale podoba mi się ten odcień. No i nie jest drogi.

To by było na tyle. Szczerze mówiąc, jestem najbardziej zadowolona z lakieru do paznokci i w drugiej kolejności z maseczki do twarzy. Kremik do rąk miał spore wyzwanie, któremu nie podołał, więc muszę go komuś wcisnąć ;)

Sleek Vintage Romance jest już moja!

Maaam! W końcu ją mam!
Co prawda już od pewnego czasu, ale dopiero dzisiaj mam siłę Was o tym poinformować. Niestety rozchorowałam się okropnie i chyba w końcu dała mi ta jesień popalić. Dość często się przeziębiam "na jeden dzień" i potem mi mija.  Tym razem jednak okazało się, że nie tędy droga. Organizm zastrajkował i tyle było mojego pisania na blogu ostatnio. Czuję się już odrobinę lepiej, ale wiecie, szału nie ma.



Ostatnio jednak dostałam mały prezencik, jakim jest właśnie najnowsza paletka Sleeka "Vintage Romance". Wiecie doskonale, że miałam na nią chrapkę. W żadnej innej paletce tej firmy się nie zakochałam i żadnej nie chciałam. Z tą było jednak inaczej. Od momentu, gdy pojawiła się sprzedaży, gdy zobaczyłam jej zdjęcia - co tu dużo mówić, zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Taka prawda.


Zamówienie zostało złożone na stronie Minti Shopu. Jeśli jeszcze go nie znacie ( w co nie wierzę :)), to warto się z tą stroną zapoznać. Sporo tam fajnych kosmetyków. Paletka kosztowała 37.49zł. Moim zdaniem, to nie jest dużo. Zwłaszcza, że w zamian dostajemy 12 naprawdę fajnych cieni. Poza tym, bardzo podoba mi się to, że kosmetyki zawsze przychodzą ładnie zapakowane. Kawałek kolorowego papieru i naklejka z logo sklepu może zrobić wiele i właśnie to robi. Cieszy oko.


Fakt, Sleeki mają to do siebie, że się osypują podczas aplikacji, ale przecież da się z tym żyć i na wszystko jest sposób. Pod okiem nałóżcie grubszą warstwę pudru, którą po umalowaniu oczu usuniecie za pomocą pędzla i pozbędziecie się osypanego cienia, który nie przyklei się do podkładu / inne wyjście to umalowanie oczu w pierwszej kolejności, przed nałożeniem podkładu. Jednak nałożone na dobrą bazę pod cienie nie znikają przez cały dzień.


Co mnie zaskoczyło, bo ta paletka jest moją pierwszą, to fakt, że dołączona do paletki podwójna "pacynka" (nie lubię tego słowa) jest zupełnie innej jakości niż te, które miałam okazję dotykać do tej pory. Ogólnie nie używam takich aplikatorów do cieni, bo jest mi niewygodnie po prostu, ale ten mnie urzekł. Jest wykonany z przyjemnej, mięciutkiej i zbitej gąbeczki. Mam nadzieję, że będzie solidny i trochę mi posłuży. Nie rozcieram nim cieni, ale zdarza mi się czasem nakładać nim cień na powiekę, wciskając go, aby przykleił się do bazy i był mocno widoczny.


Kolory są typowo jesienne, "moje". Wśród nich jest jeden rodzynek, cień matowy. Reszta to zdecydowanie cienie błyszczące. Kosmetyki do oczu Sleeka mają ciekawą konsystencję, zwłaszcza te zawierające rozświetlające drobinki. Niektóre to kremowe maty z brokatem, inne mają lekko satynowe wykończenie. Prawda jest taka, że można nimi stworzyć naprawdę ciekawe makijaże i na pewno nie będzie nudno. Warto jednak zwrócić uwagę na fakt, że przy niektórych cieniach trzeba się namachać, żeby fajnie wyglądały.

Jestem z tej paletki bardzo zadowolona i często jej używam. Pomaga mi wyczarować fajne, jesienne makijaże oka. A i ja jakoś mniej się boję takich różnych odcieni oberżyny na oku. Jestem nimi oczarowana. Mają parę wad, ale jestem im w stanie je wybaczyć i nie mam z nimi problemu.

Więc jedna z rzeczy z jesiennej listy już odhaczona. Czas na kolejne :) Ostatnio natknęłam się jednak na zapowiedź paletki, która zostanie wprowadzona zimą. Na pierwszy rzut oka bardzo mi się podoba, ale nie wiem, czy kupię. Niby fajna, ale chyba kolorki nie dla mnie. No nie wiem. A Wy, co o niej myślicie? Dajcie znać, czy podoba Wam się Vintage Romance:)



Pozdrawiam Was serdecznie i lecę dalej do łóżka, pić okropne lekarstwa, których mam już po zatkane dziurki w nosie :)


Essie, Tour the finance

Hej!

Dzisiaj kolejne Essie. Tym razem już chyba ostatnie, bo nie planuję na razie kupować kolejnych kolorów do mojej kolekcji. I chociaż mam z tyłu głowy jeden kolor na jesień, to jednak nie czuję specjalnej potrzeby, żeby biec teraz do sklepu. Jeszcze zdążę :)



Tour the finance kupiłam na stronie kosmetykizameryki.pl, na której można kupić najtaniej lakiery firmy Essie. Cena nie przekracza 11,99, ale niestety wybór jest bardzo, bardzo ograniczony. Co niestety nie zadowala, ale z drugiej strony można sobie sprawić 3 lakiery w cenie jednego z drogerii, więc nie ma co narzekać.



Tour the finance, to ciekawy kolor. Różowy, ale zdecydowanie bardziej intensywny w swej barwie niż We're in it together. Delikatnie zahacza wręcz o fuksję, a mieniące się na niebiesko i fioletowo drobinki pięknie podkreślają kolor paznokci. Niezwykle dziewczęcy, nienachalny, idealny do opalenizny (ale wiadomo, już jesień i opalenizna znika. Chyba, że tak jak ja, nie miałyście jej w ogóle ;))




Buteleczka 13,5 ml, jak już wspomniałam, kosztowała 11,99zł. Normalnie trzeba za niego zapłacić około 30zł, więc mi się opłacało. Cieżko uchwycić aparatem, to jaki piękny jest ten kolor. Mnie ogromnie przypadł do gustu.

Polubiłam go, ale na razie idzie w odstawkę. W końcu jest już jesień, chociaż dzisiaj w Szczecinie to, co widać za oknem kompletnie tego nie odzwierciedla. Przesyłam odrobinę słońca, które dzisiaj nas nie opuszczało cały dzień ;)

MĘSKIM OKIEM: Tołpa, Ochronny Krem Sportowy


Mężczyzna rzadko zdaje sobie sprawę, że ma skórę, jak każdy inny człowiek na tej ziemi. Co więcej, uważa, że nie musi o nią odpowiednio dbać. Krem, o którym Wam dzisiaj napiszę jest produktem skierowanym do mężczyzn i opinia mężczyzny będzie się tutaj przewijać.  


Tołpa produkuje nawet dobre kosmetyki. Co prawda, słyszałam o tym, że jeden z żeli do twarzy ma identyczny skład, jak żel biedronkowy, a cena kompletnie inna.
Kuba oczywiście swój kosmetyk znalazł w Glossyboxie. Dermo men expert, to krem określany mianem sportowego. Nie wiem, czy takie określenie było konieczne, ale widocznie nie wystarczyło samo "ochronny". 
Co mnie cieszy (i Kubę też, ale pewnie sobie z tego nie zdaje sprawy), to fakt, że krem jest hipoalergiczny. W związku z czym nie podrażnia nadmiernie skóry, a wręcz ją koi i przywraca równowagę. 


Dobrym rozwiązaniem było jasne i przystępne opisanie, dla kogo krem jest odpowiedni i przed czym ma chronić. Jak dla faceta - idealne. Przeczyta i od razu wie, czy mu to będzie potrzebne, czy nie. 
Porządnie chroni skórę przed podrażnieniami. W czasie (kiedy to było?), gdy nawiedzały nas konkretne upały, Kuba nie chronił się żadnymi filtrami (bo po co?), ale na szczęście w tym kremie jest sprytnie ukryty SPF20. Dobre i tyle. Sam produkt jest bardzo treściwy i jakby tłusty, ale nie pozostawia po sobie lepkiej warstwy. Tutaj czas na dodatkową porcję recenzji Kuby - krem potrafi się nieźle świecić, zaobserwowałem to przede wszystkim przy upałach. Nieładnie sprawiał wrażenie, jakbym był podwójnie spocony na twarzy.


Szybko się wchłania, więc żaden mężczyzna nie będzie narzekał, że nie będzie go używał, bo za długo musi czekać. Gdy go nałożymy na twarz, skóra go absorbuje i nie ma po nim śladu. Tzn. jest, skóra jest po nim delikatna i gładka. 
Pięknie pachnie! Naprawdę, nam obojgu ten zapach się bardzo podoba. Nie jest typowo męski, nie gryzie się z perfumami, ale ma coś w sobie. Delikatny, trochę słodki - na pewno ciężki do określenia. Ja się nie mogę nawąchać :)
Opakowanie ma znośne. Tubka, to nie jest szczyt marzeń, ale nie jest też najgorzej. Ładne, matowe kolory, ale trochę nie podoba mi się to, że opakowanie jest "twarde", nie wiem, jak Wam to określić. Jest bardziej metalowe i dla mnie to minus. Kubie, to kompletnie nie przeszkadza.


Ogólnie mimo tej jednej wady, czyli tego, że nieoczekiwanie nieładnie się świeci, krem jest warty polecenia. Nie jest drogi, kosztuje 34.99zł i jest wydajny. Świetnie się sprawdza, a producent nie kłamał z jego działaniem. Na zimę sprawdzi się świetnie. Polecamy :)
A Wasi mężczyźni używają kremów do twarzy? Czy raczej nie dają się przekonać? 

Miodowy zawrót głowy

Hejka!

Dzisiaj postanowiłam naskrobać Wam parę słów o nowości i przy okazji limitowance w The Body Shopie. Skusiłam się tylko na masełko do ust, chociaż wierzcie mi - jakbym mogła, to wzięłabym wszystko. No, ale nie pykło :)


Masełko do ust z limitowanej serii Honeymania kosztuje 24zł. Dostajemy za to 9g produktu. Muszę Wam tutaj wspomnieć, że to nie jest takie typowe masełko do ust, jakie do tej pory produkowała marka. Tutaj jest coś innego. W słoiczku mamy zamknięty kosmetyk, który przypomina bardziej błyszczyk, ale o stałej konsystencji, który pod wpływem ciepła palców delikatnie się topi.  


Zapach, to akurat kwestia sporna. Dla jednych seria pachnie babcinie, jakoś tak nieładnie. Dla mnie jest to piękny zapach. Naprawdę miodowy, nie ma w sobie nic z "babci" :) Dodatkowo jego opakowanie i sam kosmetyk przypominają miód i bardzo działają na zmysły. 


Ogromnym plusem produktu, według mnie, jest jego smak. Delikatnie słodki, może nie miodowy, ale przyjemny. Często masełka z TBS pachną ładnie, ale jeśli chodzi o ich smak na ustach - wolę to przemilczeć. Tutaj jednak jest inaczej i śmiało można je zlizywać z ust. Chociaż wiadomo, nie po to je kupujemy :)


Ostatnio miałam okropnie spierzchnięte usta, z bliżej nieokreślonego powodu. Nie było ciekawie. I mimo że w mojej kolekcji od dawna króluję balsam do ust od Tisane, to postanowiłam, że spróbuję z tym masełkiem i sprawdzę, jak sobie daje radę w takich sytuacjach. Grubą warstwę nałożyłam na noc i poszłam spać. Rano obudziłam się z już prawie wygojonymi ustami, a co lepsze - usta były mocno nawilżone i miękkie. Po dwóch dniach  po spierzchnięciu nie było już najmniejszego śladu. 


Czyżby nowy ulubieniec? Myślę, że tak. Ma swoje plusy i minusy, więc z jednej strony bije na głowę Tisane (smak, zapach, taka sama skuteczność), ale z drugiej strony jego wyższa cena, słabsza dostępność - w końcu nie dostaniemy go w każdej aptece, tylko w większych miastach - i najgorsze, jest edycją limitowaną. SZKODA! Mam nadzieję, że The Body Shop pomyśli trochę i wprowadzi serię do stałego asortymentu. Ja mam ochotę jeszcze na miód do kąpieli, który robi pianę i nawilża skórę, ale niestety, najpierw muszę spełnić marzenia z niedawno opublikowanej listy. Jeden punkt już odhaczyłam, czekają kolejne. 

Ja w każdym razie polecam Wam zaopatrzyć się w to masełko. Na okres jesienno-zimowy, gdy ciągle smarkamy, kichamy, wiatr wieje i deszcz leje - sprawdzi się znakomicie. A może już je znacie? Dajcie znać, co myślicie o tej serii i czym się ratujecie w takie dni :)

A na koniec ciekawostka. Wiedziałyście, że można adoptować pszczołę? :) Co prawda, akcja z odkrywaniem obrazu już się skończyła, ale nadal można pomagać :) http://adoptujpszczole.pl/#

Maybelline, Color Tattoo


Hej! 
Pewnie obiła się Wam o uszy akcja w Rossmannie. Chodzi mi o promocję na cienie w kremie od Maybelline, które możecie teraz dorwać w świetnej cenie - ok. 14zł. (Zgubiłam paragon, ale cena to chyba 14.40, ale ręki sobie obciąć  nie dam:) ) W każdym razie, ja jeden już w swojej kolekcji miałam i nie planowałam zakupów, jeśli nie byłoby promocji. Za 26zł za sztukę, uważałam, że nie są mi aż tak potrzebne, żebym nie mogła poczekać na jakąś dobrą dla portfela okazję. No i się udało. 

Dorwałam jeszcze dwa kolory, które podobają mi się najbardziej i najlepiej mi pasują. Postawiłam na Permanent Taupe (od momentu kupienia cienia MAC w kolorze Satin Taupe, jestem zauroczona tym kolorem). Drugim słoiczkiem, na jaki padło był On and on Bronze.


Po środku widzicie jeszcze Turquoise Forever, który wpadł w moje ręce już dawno, dawno, jak jeszcze dinozaury chodziły po Ziemi.


Koło mojego domu ( no może nie tak "koło", bo jednak mam dwa przystanki autobusem - dla Szczecinian: chodzi mi o Rossmanna w CH Słoneczne) otworzyli niedawno nowego Rossmanna. I jaki on piękny w środku, jaki czysty! Wszystko jest w szafach! Dorzucili nawet szafę Eveline. Nie ma braków w asortymencie! Ochroniarz nie chodzi krok w krok. No mówię Wam, cud! Aż serce rośnie.

Byłam przekonana, że Color Tattoo będzie (O ILE JESZCZE BĘDZIE!) wymacane, podziabane paznokciami i takie tam. I jakie było moje zdziwienie, jak się okazało, że w szafie są dostępne wszystkie kolory (a ja nie byłam w pierwszy dzień promocji, tylko jakiś 5.-6.). W sumie na początku była skucha, bo jeden Permanent Taupe był wymacany (Wy durne, macające baby! Jak to czytacie, to rzucam na Was urok!). Cała reszta miała na sobie naklejki, które dokładnie obejrzałam, czy czasem nie są pęknięte i ruszane.

Jak można macać kosmetyki, jeśli nie są one testerami? No ja się pytam, jak?! Żadna z nas nie chciałaby kupić wymacanego cienia, to chyba tego nie robimy, prawda? Wydaje mi się, że te baby mają po prostu gąbkę zamiast mózgu. I weź jeszcze takiej zwróć uwagę, to zginiesz od samego spojrzenia. Dobra, ale nie o tym miał być post, tylko o tym, żeby Wam pokazać te cienie i zachęcić Was do ich zakupu, jeśli jeszcze ich nie macie.


Turquoise Forever, to kolor który jest bardzo intensywny. Ma sobie minimalne drobinki, które pięknie błyszczą na powiece, ale nie dają efektu "dyskoteki". Jak każdy z cieni z tej serii, jest idealnie kremowy i łatwo się rozprowadza na powiece. Ja wolę robić to palcem, bo pędzelkiem jakoś dziwnie mi się pracuje przy kremowych cieniach. Chociaż Permanent Taupe fajnie się rozciera "puchaczem", więc to nie jest tak, że się nie da. Po prostu musicie wybrać sobie dobrą dla Was metodę. Ja rozcieram pędzelkiem tylko Permanent Taupe.


On and on Bronze, to piękny kolor brązu skąpanego w złocie. Delikatne drobinki pięknie mienią się na powiece. Ja używam go gównie na środek powieki. Fantastycznie kremowy, łatwo się rozciera i dobrze stopniuje intensywność koloru. Gdy cień zastygnie na powiece - jest nie do zdarcia. Nie zbiera się w załamaniach, nie roluje, nie potrzebuje pod sobą żadnej bazy, bo sam nią może być. Utrzymuje się cały dzień, a co za tym idzie - potrafi też przedłużyć trwałość innych cieni nałożonych na niego. I nie chodzi mi tylko o ten jeden odcień. Każdy z tych cieni ma taką formułę, więc każdy zachowuje się równie znakomicie.


Permanent Taupe, to mój niekwestionowany ulubieniec i sięgam po niego najczęściej. Nie bez przyczyny. Takie kolory są bardzo "moje". Dobrze się w nich czuję i dobrze wyglądam. Nie posiada w sobie żadnych drobinek, ale nie jest "twardo" matowy. Pięknie się rozciera i nie ukrywam, że wystarczy on jeden do zrobienia całego makijażu oka i często takie rozwiązanie wybieram. Można się nim umalować dosłownie w minutę i nie ma żadnej gęstej atmosfery w ciągu dnia, że cień zniknął z powieki albo brzydko się zrolował.
Krążą ostatnio po Internecie plotki, że ten cień jest sporą konkurencją dla Aqua Brow. Jeszcze tego nie sprawdzałam, ale myślę, że spróbuję i dam Wam znać.


Na koniec małe swatche cieni, bardziej z bliska, żebyście mogły dokładnie zobaczyć, jakie barwy udało mi się dorwać. Gorąco Wam polecam te cienie. Mają znakomitą jakość, fantastycznie się trzymają, świetnie się z nimi pracuje, a cena jest teraz bardzo atrakcyjna. Mam nadzieję, że się skusicie, bo myślę, że naprawdę warto i nie zawiedziecie się na nich. To cudowny produkt. A może je już macie i lubicie? :)

Na sam koniec mam do Was pytanie. Ciężko mi się zdecydować i postanowiłam posłuchać Waszych opinii, może pomożecie mi w dokonaniu wyboru. Czy wolicie, gdy zdjęcia na blogu są takiej wielkości, jak w tym poście, czy takiej, jak w poprzednich?

Planet Spa, maseczka z ekstraktem z jagód Goji

Tak, jak Wam obiecywałam, wprowadzam na bloga więcej pielęgnacji, bo ostatnio traktowałam ją tutaj po macoszemu. A przecież takich kosmetyków też używam. Dlatego dzisiaj kilka słów o maseczce do twarzy.

Ogólnie nie przepadam za kosmetykami pielęgnacyjnymi z Avonu. Mam może 2-3 produkty, które naprawdę mi się podobają, ale też nie skradły mi serca. Szerokim łukiem omijam wszystkie kremy, bo nie wierzę, że są dobre. Raz jeden mnie zapchał na tyle, że nie mam ochoty na powtórkę z rozrywki.

 

Nie pamiętam już nawet, jak stałam się posiadaczką tej maseczki. Fakt faktem, na pewno była w jakimś zestawie i mam ją tylko dlatego.

Nakładamy ją równą warstwą i egzystujemy z nią na twarzy przez jakieś 10-15 minut. Zawiera ekstrakt z jagód Goji i ma nam zapewnić świetne nawilżenie i regenerację. Nie podam Wam niestety jej ceny, bo jej zwyczajnie nie pamiętam, ale w katalogu oscyluje w granicach 20zł za 75ml.

Ma wygodną tubkę. Ja nie lubię bawić się z maseczkami w saszetkach, bo mnie to zwyczajnie ogromnie wnerwia. Dlatego taka tubka jest naprawdę fajnym rozwiązaniem.

Maseczka ładnie pachnie i to chyba jej jedyna zaleta, oprócz praktycznego opakowania. Na tym niestety koniec. "Niestety", ponieważ nie robi nic. Kompletnie nic. Ani nie nawilża, ani nie koi skóry, ani jej nie regeneruje. Taki sobie bubel, co ładnie wygląda. Przed nałożeniem i po zmyciu czuję dokładnie to samo. Minimalnie wygładziła moją skórę, ale było to ledwie zauważalne.



Konsystencja jest okropnie lepka. Na tyle, że sprawia mi to spory dyskomfort podczas noszenia. Zmywanie też nie jest najlepsze, bo zajmuje zbyt wiele czasu, niż powinno.

W związku z tymi wszystkimi minusami jej ogromna wydajność jest niestety przekleństwem. Jak dla mnie, ta maseczka i większość produktów z serii Planet Spa (a przynajmniej te, które testowałam) nadają się do wyrzucenia, już nie tylko do kosza, ale i z katalogu. Mają fajne opakowania i to do nich przyciąga. Niestety efekty z nimi marne.

Macie lepsze doświadczenia z tą serią kosmetyków? Może jest coś godnego polecenia? Dajcie znać w komentarzach! Ja niestety z pielęgnacji w Avonie nie jestem w ogóle zadowolona.

DO GÓRY