WYNIKI!

Kochani!

Mimo że rozdanie blogowe nie cieszyło się jakoś specjalnie wielką popularnością (co mnie bardzo dziwi), to rozdanie na Facebooku przyciągnęło znacznie więcej osób. Jak wiadomo, wszystko co dobre, szybko się kończy, więc przyszła pora na wyniki!

Rozdanie na blogu wygrywa :


deedee_1



Gratuluję Ci serdecznie i mam nadzieję, że kolczyki przypadną Ci do gustu. Jak było podane w regulaminie, zapraszam Cię na profil na dawanda.pl, gdzie dokonasz wyboru kolczyków. Swoje dane do wysyłki wyślij na adres skarupsky@onet.eu

Gratuluję Ci jeszcze raz, a całą resztę moich czytelników zapraszam na kolejne rozdanie, które ruszy już za kilka dni! :) Mam nadzieję, że świąteczna paczka kosmetyków komuś się spodoba :)

A ja zabieram się za pisanie posta na jutro, bo trochę Was zaniedbałam. Wybaczcie! :)




Peeling i wredna pompka, czyli recenzja dla uholki.pl

Hej! Dzisiaj mija drugi miesiąc mojej współpracy z drogerią uholki.pl. Tak w zasadzie, to sporo blogów, na które zaglądam również podjęło współpracę. Cieszy mnie, że mogę sobie w mniej więcej tym samym czasie porównać opinie o produktach. Tym razem w paczce znalazły się dwa kosmetyki. I już na wstępie powiem, że z jednego jestem bardzo, bardzo zadowolona, a drugi okazał się być dla mnie sporym średniaczkiem.


Zacznijmy od bazy pod makijaż. Moja to Ingrid Cosmetics, Prelude Primer Base. Możecie ją zamówić TU, a jej koszt to 14.40zł. Niewiele kosztuje. 


Baza ma za zadanie matować, wygładzać i wydłużać trwałość makijażu. Czy matuje? Nie, a ja nie mam jakoś specjalnie nadmiernie wydzielającej sebum cery. Strefa T lubi się przetłuszczać, ale bez przesady. Baza pod tym względem poległa. Czy wygładza? Tak, nie dziwi mnie to jednak, bo jest napakowana silikonami. No, ale jak to z takimi bazami bywa, skóra jest po niej gładziutka i przyjemna w dotyku. Ładnie maskuje rozszerzone pory, a makijaż łatwo się nakłada. Czy przedłuża trwałość makijażu? Tak, makijaż zdecydowanie dłużej utrzymuje się na twarzy i w ciągu dnia jest w lepszej kondycji. 

Zapytacie pewnie, co w takim razie mi w niej nie pasuje. 
Opakowanie jest całe czarne, więc ciężko stwierdzić, ile produktu zostało nam jeszcze do wykorzystania. Najpiękniejsze też nie jest. Producent powinien wziąć przykład z innych firm kosmetycznych i zainwestować w przezroczyste opakowanie, chociaż to zwiększy koszty produkcji i sam kosmetyk na pewno będzie miał wyższą cenę. Ponadto pompka po tygodniu zaczęła mi szwankować i wieszać się, jak stary Windows. Martwi mnie to, czy z czasem kompletnie nie przestanie działać. 


Baza mnie zapycha. Niestety. Kolejny raz przekonałam się, że ja sobie nie zaoszczędzę i jak już chcę mieć bazę pod makijaż, to muszę zainwestować w taką na bazie wody. W miejscach, w których stosowałam bazę pojawiły się bolące grudki, których nienawidzę, bo ciężko się ich pozbyć. 

Dlatego nazywam ją średniaczkiem. Fakt, że spełnia prawie wszystkie obietnice producenta niestety nie zmienia mojego zdania. Musicie ją wypróbować na sobie, bo jak wiemy, nie zawsze to co sprawdza się u jednej osoby, będzie idealne dla drugiej (i odwrotnie). Dlatego zachęcam do testu na własnej skórze. Na szczęście baza nie kosztuje majątku.


Drugim produktem, który znalazł się w paczce, był peeling gruboziarnisty Bielenda Professional Formula. Saszetka zawiera dwie porcje kosmetyku, po 5g każda. Starcza na dwa razy, nie kombinowałabym raczej, żeby wystarczyła na więcej. Producent obiecuje diamentowy efekt dermabrazji. Dlaczego pogrubiłam słowo "efekt"? Wydaje mi się to dość istotne, że producent nie obiecuje tutaj, że po użyciu jego produktu będziemy mieć skórę, jak po zabiegu u wykwalifikowanej kosmetyczki. Peeling ma dogłębnie oczyścić cerę, przygotować ją na to, by wchłaniała więcej składników z później nałożonych kremów. Zainteresowały mnie również w składzie kwasy AHA, ponieważ na co dzień używam kremu (o nim niedługo) z tymi kwasami. Produkt kosztuje 3zł.

Jakie jest moje zdanie? Jestem w tym peelingu zakochana! Nie lubię produktów w saszetkach, ale tutaj mi to nie przeszkadza. Jedna saszetka wystarcza na jedno użycie. Można pobawić się w więcej, ale ja zdecydowałam się nie zostawiać produktu w otwartej saszetce i nie modlić się, żeby nie stał się kamieniem. Nie, nie. Bardzo ładnie, przyjemnie pachnie. Ma grube drobinki i dobrze zdziera. Jak się wczujemy, to możemy naprawdę mocno poszorować po skórze. Skóra jest po nim lekko zaczerwieniona, więc rekomenduję używanie peelingu na noc. Głównie przez fakt, że zawiera w sobie kwasy AHA, których powinno używać się na noc.

Po użyciu skóra jest naprawdę gładka, miękka i konkretnie oczyszczona. Skóra chłonie po nim krem, jak gąbka i widać, że zdecydowanie lepiej wtedy działa. Cera jest promienna. Myślę, że znakomicie sprawdzi się właśnie w sezonie jesienno-zimowym, gdy cera potrafi zrobić się niestety poszarzała. Zawsze omijałam saszetki w drogeriach, ale ten peeling na pewno zostanie ze mną na dłużej. 

I to by było na tyle :) Znacie i lubicie te produkty? 

P.S. Przypominam Wam również o trwających rozdaniach TU i TU, które kończą się już jutro. Niedługo startujemy z następnym. Tym razem będzie chyba więcej chętnych, bo do wygrania będą kosmetyki :)


Zdobycze z Rossmanna

Hejka!

Tak, wiem. Ostatnio wszędzie widzicie posty z Rossmannem w tle. No, ale co zrobić? Skoro wszędzie są promocje. Zaczął Rossmann, w ślad za nim poszły Hebe i Super-Pharm. Ja nie odwiedziłam tylko Hebe.

I tak właściwie, to się zastanawiam, czy dobrze robię pokazując Wam zakupy dzisiaj, ponieważ w poniedziałek albo wtorek przywędruje do mnie zamówienie i mam w planach zrobić taki konkretny haul zakupowy. Trochę się tego u mnie ostatnio nazbierało. Mam nadzieję, że będziecie nim zainteresowane :) Nie wiem, jak Wy, ale ja bardzo lubię czytać takie posty.

Dlatego dzisiaj pokażę Wam tylko to, co kupiłam wczoraj w Rossmannie i jedną rzecz z SP, bo nią też się muszę pochwalić. Będzie krótko i rzeczowo. Ostatnio zarzekałam się, że z tej promocji nie skorzystam, że sobie ją zwyczajnie odpuszczę. Oczywiście skończyło się, jak się skończyło. Nie kupiłam wszystkiego, co "miałam" w planie, bo kilka rzeczy już było wyczyszczonych z półek, ale nie było tragedii. Rossmann, który jest niedaleko mnie powstał niedawno, ma szafę Eveline i jest bardzo czysty.  Jest kompletnym zaprzeczeniem tego, co widywałam do tej pory w centrum miasta. Kosmetyki są pozamykane i pilnowane, żeby czasem jakiejś durnej babie do łba nie strzeliło i nie zaczęła sprawdzać szczoteczek w tuszach.

Na co się skusiłam?


1. Podkład Max Factor, Whipped Creme. Nowość na rynku, która bardzo mnie interesowała. Cena regularna jest przesadzona, dlatego ucieszyła mnie promocja. Poużywam go trochę i na pewno niedługo pojawi się jego recenzja. Kupiłam go w SP za cenę 29,99zł.

2. Korektor rozświetlający L'oreal, Lumi Magique. Też już sporo czasu za mną chodził, naczytałam się tylu pochlebnych opinii, że wiedziałam, że się na niego skuszę. Po obniżce kosztuje 25,79zł.

3.Płatki peelingujące, Cleanic. One nie były objęte promocją (A SZKODA! W tamtym roku Rossmann obniżył też cenę pielęgnacji twarzy, a w tym roku, to co?) Kosztowały 11,99zł.

4. Skusiłam się też na dwa lakiery z Wibo. Biały, matowy brokacik już sporo czasu za mną chodził a złoto wpadło mi po prostu w oko. Cena, to 4,19zł.

I to by było na tyle. Nie martwcie się, niedługo (myślę, że w ciągu tygodnia) pojawi się post z moimi całymi zakupami. Nazbierałam kilka perełek i jestem z tego powodu bardzo zadowolona.
A na co Wy się skusiłyście? Kupiłyście coś szczególnego? I czy Wy też tak macie, że mimo posiadania tylu kosmetyków, to ciągle chcecie więcej? :)

Orientana, maska-krem pod oczy

Hej!
Dzisiaj porozmawiamy sobie o pielęgnacji. Dokładnie tej dotyczącej skóry pod oczami. Zdradzę Wam, czego używam i czy produkt się sprawdza.

Od pewnego czasu używam tego kremu pod oczy. Kremu, który nie jest tylko kremem, ale też i maską :) Orientana stworzyła kosmetyk, który przez noc ma dobrze nawilżać te delikatne okolice i zmniejszać cienie pod oczami. Ja jestem posiadaczką cieni o niemałej wielkości, więc produkt jest idealny dla mnie.


Składniki w nim zawarte, to między innymi antocyjany, które są substancjami działającymi odmładzająco. Podobno są wielokrotnie silniejsze w działaniu od witaminy C i E. Cena tego kremu oscyluje w okolicach 40 zł za 20g. Można by pomyśleć, że skoro kosmetyk ten jest maską, to jego konsystencja będzie bardzo gęsta. Nic bardziej mylnego. Ma konsystencję dobrej jakości, bogatego kremu pod oczy. Jest może minimalnie bardziej gęsty. Bardzo przyjemnie się rozprowadza i szybko wchłania. Ma ładny zapach. Lekko świeży, trochę słodki, ale nie podrażnia nim oczu. 


Teraz jesteście pewnie ciekawe, czy działa. Już odpowiadam. Tak. I tutaj mogłabym zakończyć, ale nie będę taka :) Krem jest treściwy i dobrze nawilża mi okolice oczu. Odpręża mnie sama aplikacja, ponieważ należy przy niej wykonać delikatny masaż tych miejsc na twarzy. Fajnie jest go czasem trzymać w lodówce, wtedy bardzo odświeża i lekko pobudza. Raz niechcący wprowadziłam go do oka i nie było żadnego podrażnienia, nic mnie nie szczypało.


Skóra po przebudzeniu jest wyraźnie nawilżona, napięta, sprężysta. A jeśli chodzi o cienie pod oczami, mogę stwierdzić jedno - są mniejsze. Oczywiście nie oczekuję cudów na kiju, ponieważ nie znikną one, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Fakt faktem, nie są już takie ciemne i widoczne, jak wcześniej. Na efekty trzeba trochę poczekać i poużywać kremu regularnie, ale już po około miesiącu zauważyłam zmiany.


Opowiem jeszcze odrobinę o opakowaniu, które bardzo mi się podoba. Nie chodzi mi tutaj jedynie o szatę graficzną, ale o szczelną zakrętkę zakończoną metalowym akcentem, który wygląda elegancko. Krem jest zamknięty w tubce z aplikatorem i bardzo łatwo wydobyć odpowiednią ilość produktu.

Ja jestem bardzo zadowolona z tego kremu. Daje mi komfort, że rano, nawet jeśli się za bardzo nie wyśpię, nie będę mieć ogromnych worów pod oczami, skutecznie walczy z moimi cieniami i nawet dobrze nawilża. Jest bardzo wydajny, wystarczy odrobina podczas jednej aplikacji. Nie sądzę więc, żeby cena była wygórowana. Bywają gorsze produkty, za wyższą cenę :) Ja te 40zł jestem w stanie na niego wydać, tym bardziej, że wystarczy na bardzo długo. Dlatego go Wam polecam.

Marka Orientana jest dość trudno dostępna stacjonarnie w moim mieście (nie wiem, jak w Waszych), ale w dobie Internetu można zamówić wszystko. Kosmetyki są dostępne na TEJ stronie.

Zainteresował Was ten krem? Czy może też go używacie?  Dajcie znać, jakich produktów aktualnie używacie i czy jesteście z nich zadowolone. Jestem bardzo ciekawa :)

Paznokciowe miasto nocą

Hejka! Dzisiaj przychodzę do Was z paznokciowym zdobieniem. Nie czuję się w tym temacie ekspertem, ani osobą o niezwykle ogromnym talencie, ale lubię sobie zrobić paznokcie. Lubię bawić się sondą, pędzelkami i różnymi kolorami. Uważam też, że trening czyni mistrza i może kiedyś dorównam precyzją, i talentem dziewczynom, których zdobienia przeglądam w Internecie wzdychając do ekranu. Nie ukrywam, że często odtwarzam to, co zobaczyłam na YouTubie, czy na blogach, na które zaglądam. 

Zaczynamy! 
Na początek nakładam bazę na paznokcie, ponieważ nie chcę ich odbarwić (co ostatnio i tak się dzieje :/ ). Dlatego nakładam odżywkę z Essie, Help me grow i z Eveline, dbającą o to, żeby paznokcie były białe. Potem idą dwie warstwy białego lakieru. Tak na marginesie - bardzo się cieszę, że wykończyłam tego maluszka z Golden Rose, ponieważ kompletnie mi się nie podobał. Teraz używam białego MiniMaxa z Eveline. 



Na tak przygotowaną białą bazę będziemy nakładać trzy kolory za pomocą gąbeczki, chcemy uzyskać ombre. Swoją drogą, polubiłam ostatnio biały kolor na paznokciach. Fajnie mi się go nosi.
Do ombre użyłam trzech różnych kolorów. Pachnącego niebieskiego z My Secret, Bikini so teeny Essie i Posh Plum z Sally Hansen, a narzędziem jakiego do niego użyłam była zwykła gąbka do mycia naczyń :) Nie musicie szukać specjalnych gąbeczek, czy używać tych do podkładu. Chociaż możecie. Ja natomiast nie maluję się takimi gąbeczkami, więc łatwiej mi ukraść taką z kuchni.


Zależało mi na tym, żeby nie pokryć paznokci kolorem w 100%. Chciałam białych prześwitów, i udało mi się tego nie skopać. Jeśli chcecie bardziej zakryte niebo, możecie się pobawić dłużej, też będzie dobrze wyglądać. 

No i przechodzimy do czarnych budynków. Stosunkowo łatwo je zrobić. Bałam się ich najbardziej, a są chyba najprostszą rzeczą do wykonania. Wystarczy parę razy machnąć pędzelkiem, tworząc wyższe wieżowce i mniejsze bloki, i domki.

Do namalowania budynków posłużył mi ulubiony Black Devil, z Pierre Rene. Mam do niego pewne zastrzeżenia, jeśli chodzi o pędzelek, ale czerń lakieru jest przepiękna i głęboka. Wystarcza jedna warstwa. Odczekałam jakieś dwie minuty i zaczęłam bawić się detalami. Żółtym lakierem z serii Paris 209 od Golden Rose namalowałam kropeczki imitujące okna domów. Użytym wcześniej białym lakierem i srebrnym Inglotem (którego niedługo wrzucę Wam w osobnej recenzji, bo jest tego warty), stworzyłam gwiazdki i dwa księżyce.


No i taki mamy efekt końcowy. Paznokcie pokryłam jeszcze wysuszaczem z Sally Hansen, Insta Dry.




Nie wiem, jak Wam, ale mi się to zdobienie ogromnie podoba. Sprawiło mi niezwykłą frajdę i świetnie się bawiłam je robiąc. Bałam się, że mi kompletnie nie wyjdzie, ale uważam, że poszło mi całkiem, całkiem. Spróbujcie i Wy, satysfakcja z wykonania takich paznokci jest naprawdę spora. Niestety nie jestem w stanie odnaleźć oryginału, na którym się wzorowałam, ale jeśli tylko na niego trafię, to dodam Wam tutaj link.

A teraz czekam na Wasze opinie. Czy Wam się podoba, czy może nie - szczerze :) I czy same widziałyście ostatnio jakieś zdobienie, które szczególnie zapadło Wam w pamięć. Dzielcie się linkami :)
Pozdrawiam Was bardzo gorąco, bo w Szczecinie, jest tak zimno, że... o matko :P

Rozdanie!

Jak po tytule widzicie, mam Wam dzisiaj coś do zaproponowania. W najbliższym czasie będę Was rozpieszczać po całości. Dlatego dzisiaj startujemy z pierwszym rozdaniem na blogu. Warunki są praktycznie błahe, a Wy możecie zgarnąć cudowny handmade.

Nawet jeśli nie udałoby się komuś wygrać, to serdecznie Was zapraszam nastronę, na której utalentowane właścicielki sprzedają swoje malutkie dzieła sztuki. Znajdziecie tam tyle przesłodkich kolczyków, że gwarantuję Wam - będziecie je chciały mieć.

W rozdaniu mogą wygrać dwie osoby. Jedna, która zgłosi się pod tym postem i jedna, która spełni warunki na Facebooku. Oczywiście macie możliwość podwojenia swoich szans biorąc udział w obydwu. Bawimy się od dzisiaj do 27.11, czyli dwa pełne tygodnie. 



Do zgarnięcia wybrane przez Was kolczyki (wyboru dokonacie po ogłoszeniu wyników)

Warunki, które należy spełnić tutaj :
Być obserwatorem mojego bloga
Być obserwatorem bloga Skarupsky handmade
Polubić Fanpage Skarupsky handmade


W komentarzu napiszcie, pod jakimi nickami/nazwiskami spełniacie warunki i powiedzcie, jakie kolczyki podobają się Wam najbardziej. * Zostawcie też swój adres e-mail.
                                              Obserwuję blogi jako:
                                              Lubię jako:
                                              Adres e-mail:
                                              Najbardziej podobają mi się...

Prawda, że to niewiele? Takie same warunki będą obowiązywać w rozdaniu facebookowym. Zmieniamy tylko obserwację bloga, na udostępnienie (publiczne) zdjęcia.

Trzymam za Was kciuki! Chętnie sama bym wzięła udział w tym rozdaniu i zgarnęła wszystko dla siebie :D 
Buziaki! 

*To nie jest deklaracja, które kolczyki wybieracie. Wyboru dokonujecie dopiero po wygranej.



Miodowy zawrót głowy II, czyli miód do kąpieli Honeymania

Hejka Kochani! Dzisiaj postanowiłam podzielić się z Wami moim szczęściem. Wiecie już, że bardzo polubiłam serię miodową z The Body Shopu, ale na razie pozwoliłam sobie tylko na masełko do ust. Skusiłabym się na o wiele więcej, ale budżet mi na to nie pozwala. Za każdym razem, gdy kupuję coś innego, niż to, co chciałam z listy, to trochę mnie serce boli. No, ale z drugiej strony czasami takie okazje już się nie powtórzą.

Jakie okazję? Takie, jak na przykład ta, z której ostatnio skorzystałam. The Body Shop prowadzi teraz sezonową wyprzedaż produktów. Niektóre z nich są naprawdę bardzo ciekawe. Inne kompletnie mnie nie interesują. Nie chciałam jednak kupować na siłę żadnego żelu pod prysznic tylko dlatego, że jest przeceniony. Pewnego dnia dodali ciekawą informację na ich FanPage'u. Miód do kąpieli, który ma robić mnóstwo piany i fajnie nawilżać skórę został sporo przeceniony. Poprzednia cena - 55 zł była dla mnie nie do przełknięcia. Uznałam, że nie dam rady tyle zapłacić, bo zwyczajnie będę na siebie zła przez dwa tygodnie, że mogłam za tę cenę mieć coś innego, potrzebniejszego. Ale kiedy dowiedziałam się, że mój obiekt westchnień jest dostępny przez dwa dni za 25 złotych polskich, to powiedziałam tylko jedno - "Kuba! Jedziemy!" :)



Mikstura ta ma tworzyć pianę w wannie i pielęgnować nasze ciało. W końcu dodatek miodu do kąpieli musi działać kojąco i odprężająco. Piany niestety bujnej nie robi, ale jest nawet przyjemna. Taka zbita i nie znika zbyt szybko. Kolor wody też się zmienia. 


300ml to całkiem sporo, jeśli chodzi o ten produkt. W końcu nie musimy wylewać od razu połowy opakowania. Wystarcza naprawdę niewielka ilość, a miód jest prawdziwie miodowy w swojej konsystencji. Fajnie oblepia palce, a się tak nie klei - mi się to podoba :) Pachnie specyficznie. Nie nazwę tego zapachem miodu, który dodajemy do herbaty. Wyczuwalna jest tutaj mydlana nuta, dość intensywna, ale jak sama nazwa wskazuje - główny składnik jest tutaj najważniejszy. 



Ciężko mi było uwiecznić jego konsystencję na zdjęciu. Jak widzicie jest dość lepka i gęsta, ale nie na tyle, żeby nie spływać z palców. Wygląda, jak prawdziwy miodek. Czy jest wydajny? Nie odpowiem na to pytanie. To zależy, ile produktu lubicie naładować do wody, ile chcecie piany itp. Powiem jednak, że świetnie nawilża skórę i zmiękcza wodę. Dla mnie, osoby nie lubiącej balsamów, to duży plus. Siedzenie w wannie, takie jakie ja preferuję, czyli dłuuuuuugieeeee niestety nie wpływa dobrze na skórę. A przy użyciu tego mam mięciutką skórę :)


Cóż mogę powiedzieć na koniec. Szczerze? To nie jest rzecz niezbędna. To zwykłe widzimisię. Nie namawiam Was do zakupu ani nie zniechęcam. Uważam jednak, że jeśli macie w domu wannę, jeśli lubicie takie produkty i możecie sobie na niego pozwolić - powinniście go kupić. Pierwotna cena jest niestety nie do zaakceptowania. Polujcie na okazje. Ja jestem zadowolona, że spróbowałam i się nie zawiodłam. Szkoda tylko, że to limitowana edycja. Dlatego, jeśli macie na niego ochotę - warto się pospieszyć. 

Na koniec prywata. Potrzebuję Waszej pomocy. Walczę na Facebooku (bardzo zaciekle ;) ) o wygraną, jaką są kosmetyki The Balm. Dlatego, jeśli chcielibyście mi pomóc, to w TYM LINKU znajduje się moja odpowiedź dodana, jako Ala Ma Kota. Wystarczy ją polubić. Co ważne, polubcie moją wypowiedź, a nie post :)
Będę Wam bardzo wdzięczna za pomoc. Liczę na Was i trzymam za siebie kciuki. Taka nagroda, to nie tylko wielka radość dla mnie, ale i tematy na bloga. Chyba chcecie, żebym miała, o czym pisać :D 
Buziaki! Ciekawego wieczoru Wam życzę i liczę na Waszą siłę :)
(KOCHANI! Naprawdę na Was liczę, bo okazuje się, że muszę przebić prawie 400 polubień. Damy radę? :) )

BITWA: Insta Dry vs Good To Go

O wysuszaczach do paznokci wiedzą już chyba wszyscy. Nawet mój mężczyzna. Możemy przebierać w różnych rodzajach, a jest ich naprawdę całe multum. Wystarczy tylko rozejrzeć się w najbliższej drogerii. Ceny też są dość przystępne. Na pewno każdy znajdzie coś dla siebie. Od taniutkich z Essence (max. 15zł) po te droższe z Essie (nawet 40zł). Ja dzisiaj pokażę Wam tylko dwa, bo w sumie tylko je posiadam. Być może niedługo wydam bezsensownie pieniądze na jakieś inne, w celu "aaa, potestuję i będzie na bloga". Wtedy podzielę się też opinią o innych. Ale dzisiaj pierwsze skrzypce grają dwa. Ten drogi i ten średnio-drogi. 
Essie Good to Go oraz Sally Hansen Insta-Dri



Top coat przyspieszający wysychanie lakieru, to dla mnie absolutna konieczność. By być bardziej dosadną powiem nawet, że jest to konieczna konieczność. I mimo że z takim preparatem znam się stosunkowo krótko, bo może jakieś 2 lata, to nie wyobrażam sobie funkcjonowania bez niego. Niestety jestem typem dziewczyny, która po pomalowaniu paznokci:
1. musi siku, zawsze i koniecznie
2. maźnie ręką w stół i ma przez to dziurę w świeżo pomalowanym paznokciu
3. jeśli nie użyje top coatu, to na bank (!) rano paznokcie zmienią się w piękną mozaikę. Nie żeby to nie było ładne, czy modne, ale odbite prześcieradło, linie papilarne, czy włosy - nie wyglądają najlepiej.


Wszystko, co napisałam wyżej, to szczera prawda. Poza tym, jestem strasznie niecierpliwa i ciężko mi wysiedzieć nie dotykając absolutnie niczego. Nie da się, nooo. Wszystkie te czynniki składają się na jeden fakt - top coat, to konieczność. Innego wyjścia nie ma.


Sally Hansen, Insta-Dri, to mój drugi tego typu lakier. Skusiły mnie przede wszystkim pochlebne opinie o tym produkcie. Tyle dziewczyn go zachwalało, że nie mogłam, musiałam go sobie kupić. Żeby nie było, poprzedni najpierw wykończyłam tyle na ile się dało, ale o tym napiszę troszkę dalej. Tak więc swój Insta-Dri zakupiłam w Drogerii Hebe, w cenie, której dokładnie co do grosza nie pamiętam, ale na milion procent było to między 25-27zł. Sporo, ale wydaje mi się, że bardzo warto. Mam go już dwa miesiące, używam przy każdym malowaniu paznokci, a prawie nie widać zużycia. 


W urodziwej buteleczce, która niezwykle mi się podoba, znajduje się 13,3 ml magicznego specyfiku. Producent obiecuje, że kolorowy lakier, którego użyjemy wcześniej zostanie wysuszony w 30 sekund tak, że już nic go nie ruszy. BUJDA! Niestety, ale bujda. Nie daje rady wysuszyć żadnego lakieru w 30 sekund. Ja czekam dłużej, do 5 minut w zależności, jakiego lakieru używam i czy Insta-Dri ma lepszy, czy gorszy dzień. Co nie zmienia faktu, że naprawdę szybciutko wysusza kolorowy lakier i nie ma już żadnego strachu o dotykanie czegokolwiek. 
Ładnie nabłyszcza, choć nie tak bardzo, jak top coat z Essie. Ma wygodny pędzelek, jest średniej wielkości i świetnie się sprawdza. Mi wystarczają dwa machnięcia tym pędzelkiem i paznokieć jest pokryty lakierem. Co prawda, ma dość dziwną konsystencję, przez co na początku zawsze nabierałam za dużo produktu. Nauczyłam się już jednak, że nie potrzeba go wiele i dokładnie pozbawiam pędzelek nadmiaru preparatu. Jest czymś na pograniczu lakieru do paznokci, a oliwką do skórek. Jeśli wiecie o co mi chodzi. Jest zdecydowanie bardziej rzadki.
Przedłuża trwałość lakieru o te kilka dni, ale to akurat jest zaletą każdego z tych preparatów. Fajnie, bo można się dłużej cieszyć nawet z lakieru, który sam odpryskuje po kilku godzinach.





Top coat z Essie jest zdecydowanie droższy. Kosztuje sporo, ja zapłaciłam za niego 36,99. Słyszałam, że ciężko go zdobyć, ale w moim Hebe jest za każdym razem, gdy tam zaglądam. Dlatego ja nie mam problemu z jego dostępnością. 
W czym jest lepszy, a w czym gorszy od Sally Hansen? Już mówię. 


Zalety:
Daje ładniejszy połysk. Zdecydowanie inny niż top coat z Sally Hansen, ponieważ jest bardziej błyszczący. To typowy efekt tafli. Dodatkowo zdecydowanie dłużej utrzymuje lakier bez żadnych odprysków i tego typu rzeczy. Wysusza lakier szybciej niż wspomniany wyżej preparat. 


Wady:
Niestety ma gorszy w obsłudze pędzelek i konsystencję. Mniej więcej w połowie opakowania zaczął mocno gęstnieć i smużył mi wcześniej położony lakier. Często nawet niszczył jakieś misternie wykonane wzorki przez swoją gęstszą konsystencję. Sam w sobie od początku jest gęsty, jak bezbarwny, dobry lakier. Potem niestety zaczyna to być jego największym minusem. Do tego stopnia, że potrafiłam wyciągać z buteleczki pędzelek z top coatem i "włosami". Tak nazywam lakier, który zaczyna robić cieniutkie, długie niteczki. No to jest niestety tragedia. A wywalać dodatkowe 30zł na preparat, który mi ten lakier rozrzedzi - nie za dobry interes. 

                                                  Widzicie, jak się ciągnie? Widać to na szyjce.

I mimo że do Essie pałam niesamowicie wielką miłością, na tyle wielką, że naprawdę byłabym w stanie kupić kolejne GtG, tak biję się po rękach i mam nadzieję, że mi nic do łba nie strzeli, żeby kupić go ponownie. Efekt, jaki daje na paznokciach bije na głowę top coat z Sally Hansen, ale niestety tempo w jakim gęstnieje - dyskwalifikacja. 

A Wy? Używacie takich produktów? Jakiś szczególnie polecacie? A może odradzacie któryś z nich?


Perełki rozświetlające, Avon

Hejka! Dzisiaj zaprezentuję Wam produkt, którego używam do rozświetlania twarzy. Z Avonem jestem w tak zwanym love/hate relationship. Z niektórych produktów jestem bardzo, bardzo zadowolona (jak np. kredki SuperShock ) a z innymi wolałabym już nigdy nie mieć do czynienia ( klik, klik )
A teraz przyszedł czas na produkt, z którego sama nie wiem, czy jestem zadowolona, czy nie. To znaczy, że po prostu nie jestem w stanie się zdecydować, czy je lubię, czy jednak wolałabym ich nie mieć.

Polowałam na nie dość długo. Za każdym razem, jak była na nie promocja, to akurat nie miałam możliwości ich zamówić. Ich regularna cena, to około 50zł - gruba przesada. Nie ma mowy, że tyle bym za nie zapłaciła. Ja dałam 25zł. 

Opakowanie jest przyjemne i praktyczne (ale tylko do przechowywania w domu). W środku zabezpieczone dodatkowo sporą gąbeczką, żeby nam się czasem coś nie wysypało na ziemię przy odrobinie nieuwagi. Trochę spore w porównaniu z tym, co mamy w środku. Przez co, według mnie, nie nadaje się do podróży. Zajmuje trochę miejsca.


Perełek w środku jest całkiem sporo i nie rozpadają się one pod naciskiem pędzla. Z drugiej strony mam wrażenie, że są odrobinę za twarde. Czasem nabierając produkt na pędzel prawie nic się na nim nie znajduje. Innym razem nabiera się go całkiem sporo. Nie jestem w stanie powiedzieć, dlaczego tak się dzieje, bo sama nie wiem, czy to ja robię coś źle, czy to one współpracują tylko, jak mają dobry humor.


Jednak radzę sobie i w takiej sytuacji. Gdy nie chcą współpracować, to zbieram osypany pyłek z dna pudełeczka na pędzel. Taka jestem cwaniara ;)

Perełki mają trzy kolory. Jeden bardziej brzoskwiniowy, drugi pudrowo-różowy i trzeci szampański - bardzo rozświetlający. Razem dają ładny efekt rozświetlenia na skórze, ale niestety nie utrzymuje on się zbyt długo. Liczyłam raczej na to, że trochę pobędą na twarzy, ale to jakieś maksymalnie dwie godziny. Przez to, że opakowanie jest bardzo niepraktyczne - nie zabieram go nigdzie ze sobą w ciągu dnia. W związku z tym, nie mogę sobie pozwolić na żadne poprawki. 




Efekt jaki dają na skórze jest zadowalający, ale nie oszalałam na jego punkcie. Niestety, nie jest moim ideałem i od dawna ślinię się na Mary-Lou Manizer z The Balm. Niedługo wpadnie w moje łapki i będę przeszczęśliwa.


Naładowałam na rękę naprawdę sporo produktu, żeby pokazać Wam, co daje. Co prawda, ciężko mi było to uchwycić na zdjęciu i nadal nie jestem zadowolona, bo to nie do końca to, co daje na twarzy. W każdym razie, możecie zauważyć, jaki kolor ma to rozświetlenie. Daje zdrowy wygląd skórze.

Ja szukam swojego ideału i mam nadzieję, że poszukiwania zakończę na produkcie z wishlisty. Zastanawiałam się też trochę nad meteorytami z Guerlain, ale chyba sam puder mi wystarczy. A Wy? Macie jakiś produkt-cud rozświetlający?


DO GÓRY