Spotkanie blogerskie w Szczecinie

Obiecałam relację, więc dzisiaj ją uczynię. Trochę już czasu od spotkania minęło, ale nie na tyle dużo, żebym nie pamiętała, co się wokół mnie działo :) Spotkałyśmy się 7. lutego w Barze Czystym na Deptaku Bogusława w Szczecinie. Miejsca tego wcześniej nie znałam, więc wyobrażałam sobie tylko, jak może wyglądać.

Miałyśmy spotkać się o godzinie 16., ale oczywiście, jak zawsze byłam znacznie wcześniej. Usiadłam sobie na ławeczce i obczajałam, czy ktoś wchodzi do baru. Zawsze tak robię.



Weszłam do środka i przede wszystkim się zdziwiłam. Po pierwsze, miejsce było bardzo przyjemne i nie miało nic wspólnego z moim wyobrażeniem, o jakimś barze w stylu "seta i galareta". Było przytulnie. Gdy się umawiałyśmy na spotkanie, miało ono być tylko czysto towarzyskie. Dlatego żadna z nas nie nastawiała się na żadne prezenty. A tutaj niespodzianka. Kilka firm postanowiło umilić nam nasze spotkanie i sprezentować kilka drobiazgów.

Firmy, które postanowiły nas obdarować, to:




Ziaja

Centrum Handlowo-Usługowe Turzyn
ul. Bohaterów Warszawy 42
Szczecin

Galeria Kaskada
Al. Niepodległości 36 (poziom -1 )
Szczecin

Galeria Molo
ul. Mieszka I 73
Szczecin

Soraya, C.M.C Cosmetics - hurtownia kosmetyki profesjonalnej, Stara Mydlarnia, Bomb World oraz szczecińska firma kosmetyczna Clochee.

Osobiście zajęłam miejsce Kasi z bloga Świat kommo,  bo to ją chciałam poznać najbardziej. Tzn. chciałam poznać każdą z dziewczyn, które przyszły na spotkanie, ale z Kasią to zupełnie inna sprawa. Trochę nie sprzyjał nam kącik, w którym zostałyśmy posadzone, ponieważ było ciemno i dość głośno. Może następnym razem uda nam się lepiej trafić i uda mi się porozmawiać ze wszystkimi. Niestety a może i stety, potworzyły nam się grupki, w których spędziłyśmy większość czasu. Wyszło to nam nawet na dobre, bo bliżej się poznałyśmy.




Nawet nie wiedziałam przez dłuższy czas, że siedzę koło dziewczyny, którego lakierowego bloga uwielbiam. Mówię tutaj o Oli z bloga Wyznania Lakieroholiczki , która jest przesympatyczną osobą. Śmiechu w naszym kółeczku, w którym była jeszcze Ania z bloga Apetyt NA STYL, było naprawdę dużo. Miałam iść na spotkanie na góra 1,5 godziny, byłam nawet umówiona z Kubą, ale tak jakoś wyszło, że się zagadałyśmy na cztery godziny. I gdyby nie fakt, że było już późno, to pewnie byśmy jeszcze zostały :)



Bardzo przyjemnie wspominam spotkanie. Cieszę się, że mogłam poznać nowe osoby i mam nadzieję, że następnym razem porozmawiam z większą ilością osób, żeby trochę bardziej je poznać. Podziękowania należą się Kasi z bloga kasiabanaszak , która nas wszystkie zmobilizowała do spotkania się w tym gronie i przygotowała całe spotkanie.


To zdjęcie było koniecznością, ponieważ Ola (druga od prawej) powiedziała, że na każdym zdjęciu będzie wyglądała, jakby tylko saszetki z kosmetykami ją interesowały. Wierzcie na słowo, że wcale tak nie było :D

Na spotkaniu, oprócz mnie, pojawiły się również:

www.kasiabanaszak.blogspot.com Kasia

http://www.kkommo.blogspot.com/ Kasia

http://wyznania-lakieroholiczki.blogspot.com/ Ola

http://goodtotry.pl  Ania i Natalia

http://www.cosmeticsfreak.com/ Agnieszka

http://www.ashplumplum.com/ Asia

http://www.agwerblog.pl/ Agnieszka

http://paulinadziewczynaratownika.blogspot.com/ Paulina

http://czekoada.blogspot.com/ Adrianna

http://apetytnastyl.blogspot.com/ Ania

http://czarodziejka87.blogspot.com/ Ania

http://lusi-make-up.blogspot.com/ Agata

http://sandy-osman.blogspot.com/ Sandy

http://paprykens.blogspot.com/ Patrycja

http://patkatuitam.blogspot.com/ Patrycja

http://herlittlemoments.blogspot.com/ Ola

www.meladyy.blogspot.com Emilia

http://tobeastonefox.blogspot.com/ Dagmara

www.szescdni.blogspot.com Lidia

http://mamanatropie.blogspot.com/ Kasia

http://zakupomaniaczka.blogspot.com Paulina

http://hairdryeer.blogspot.com/ Angelika

Mam nadzieję, że uda nam się jeszcze w tym gronie spotkać, a może nawet się ono powiększy. Było bardzo sympatycznie i czekam na następne spotkanie. 

Essie Peak of Chic

Hejka!

Dzisiaj kolej na lakier! Tak, dalej będę Wam przedstawiać karnawałową kolekcję Essie. Nie martwcie się, zaraz po niej czeka Was jeszcze cała reszta lakierów, które sobie kupiłam. Mam nadzieję, że z chęcią czytacie moje lakierowe posty i Was specjalnie nie zanudzam. 

Przyszła kolej na Essie Peak of chic, czyli chyba jedyny piórkowy lakier w historii Essie. Oczwiście jest to wersja profesjonalna i zawiera ona 13.5ml produktu. Warto podkreślić, że lakier jest bezbarwną bazą z drobinkami. I te drobinki najciężej mi opisać. 



Niby są to piórka, ale przecież tak piórka nie wyglądają. Tylko tworzą taki efekt na paznokciach. 
Niby wyglądają, jak ścinki papieru, ale to zbytnie uproszczenie. 
Moja kuzynka powiedziała, że kojarzy jej się z takim papierem z dzieciństwa, którym wyklejało się korony. Był dostępny w bloczkach z kartkami do wyklejania i mienił się na różne kolory. Z reguły odbijał światło w kształt pociętych trójkątów. Czy ktokolwiek wie, o czym mówię? :D



Wydaje mi się, że to zdecydowanie lakier, którego nie nosi się w pojedynkę. W sumie można, ale nieszczególnie mi się taka perspektywa podoba. Nałożyłam go więc na jednego z moich ulubieńców - Watermelon. 

Całość pokryłam top coat'em głównie przez fakt, że te piórkowe drobinki są strasznie zadziorne. Dlatego radzę to też i Wam, jeśli się na niego zdecydujecie.




Pięknie się mieni i zgarnęłam już za niego kilka komplementów. Zdecydowanie przykuwa uwagę do paznokci.  Ładnie prezentuje się też na zwykłej, białej bazie. Wybaczcie mi jednak, że go w takiej wersji nie pokazałam. Muszę sprawdzić sobie nowy biały lakier, który mnie w końcu nie zawiedzie. Nienawidzę tego, że białe lakiery robią się takie... glutowate i nie dają się ładnie rozprowadzić. Ktoś jest w stanie polecić mi coś dobrego?



Świetnie wygląda nałożony na tylko jeden paznokieć, ale również w wersji na bogato. Producent twierdzi, że możemy go używać bez żadnych innych, kolorowych lakierów i potrzebujemy wtedy trzech warstw lakieru. Gdy piszę tego posta, to jeszcze tego nie sprawdzałam, ale bardzo prawdopodobne, że zrobię taką próbę na jednym paznokciu i pokażę Wam wtedy rezultaty na zdjęciu. 


Ciągle mówię "kolekcja karnawałowa, kolekcja karnawałowa" zamiast zwyczajnie napisać, że nosi ona nazwę Encrusted Treasures collection.  Jeśli chodzi o kolory w jakich się mieni, to nie sposób mi je tutaj wymienić. Paseczki przywdziewają białe, czarne, srebrne, złote, niebieskie, zielone i wiele innych barw. Zależy na jaki pasek i pod jakim kątem padnie światło. 

Cena regularna, to jak wiecie około 45zł, ale na stronie Hairstore.pl  znajdziecie lakiery z profesjonalnej serii za około 30zł. Łatwo się zmywa, nie sprawia większych problemów. Całkiem przyjemny lakier. Nie sądzę, żeby był wart tylu pieniędzy, bo można podobne znaleźć w niższych cenach, ale to nie zmienia faktu, że jest ładniusi.

Dla mnie większość lakierów z tej serii jest rewelacyjna pod względem tego, że te ciekawe mieszanki mogę aplikować na paznokieć palca serdecznego, co bardzo lubię. 

A Wam się podoba?

O rozświetlaczu idealnym, czyli Mary-Lou Manizer theBalm

Witajcie!

Dzisiaj porozmawiamy sobie o ukochanym rozświetlaczu urodowych blogerek i vlogerek, czyli o Mary-Lou Manizer marki theBalm. Nie będę owijać w bawełnę, kupiłam go po tym, jak wiele dziewczyn prezentowało go na swoich blogach. Zwłaszcza KatOsu, u której zobaczyłam go po raz pierwszy.




Rozświetlacz do tej pory był dla mnie produktem zbędnym. Nie uważałam, żeby był mi jakikolwiek potrzebny. Na szczyty kości policzkowych nie nakładałam do tej pory nic, a do rozświetlenia wewnętrznych kącików oczu wystarczał mi jakiś połyskujący cień.

Gdy jednak Marysia trafiła w moje łapki... O-MÓJ-BOŻE.
Najpierw trochę opowiem o tym, co otrzymujemy za kwotę około 62zł. Przede wszystkim, ja swój zamawiałam ze strony Minti Shopu. Nasze cacuszko przychodzi zamknięte w tekturowym pudełeczku. Szata graficzna to rzecz, która bardzo mocno przykuwa oko i działa zdecydowanie na korzyść produktu. Mnie ten rozświetlacz uwiódł nie tylko swoimi właściwościami, ale właśnie dużo dobrego zrobiło samo opakowanie. Cena może wydawać się wysoka, ale nie zapominajmy, że w zamian dostajemy aż 8.5g produktu, który można stosować w trzech różnych opcjach. Jako rozświetlacz do twarzy, jako cień do powiek i jako rozświetlacz do kącików oczu.

Mary-Lou jest niesamowicie wydajna, bo wystarczy naprawdę odrobina, żeby wszystko ładnie się błyszczało. Ja używam jej różnie, raz jako cienia, raz jako rozświetlacza. Fakt jest jeden, bez niej nie ma mojego makijażu!

Jest drobno zmielona, ale gdy nabieram ją palcem (tak właśnie aplikuję ją jako cień do powiek albo rozświetlacz w kącikach), to zdaje się być "mokra" w swojej konsystencji.



Na większe wyjścia omiatam jeszcze Marysią szczyt nosa, "łuk kupidyna", odrobinę brodę. Tak, jak robi to KatOsu, bo od niej się uczę ;)

Kolor Mary-Lou, to piękny szampan. Dobrze określa go słowo "neutralny". Według mnie, będzie pasował każdemu. Nie jest ani za ciepły w swym odcieniu, ani za zimny. Moim spostrzeżeniem byłby tylko fakt, że jest to produkt, z którym trzeba uważać. Łatwo z nim przesadzić, więc nie radzę od razu "paciania" nim po twarzy w kilogramach. Lepiej delikatnie stopniować jego intensywność i uzyskać piękny efekt tafli, niż świecić się, jak... wiecie co :)

Uwielbiam go i nie wiem, kiedy skończę to opakowanie. Podejrzewam, że miną wieki zanim to się stanie. Mimo wszystko, z ręką na sercu przynam, że dołączyłam do grona dziewczyn, które nie wyobrażają sobie życia bez rozświetlacza. Podejrzewam, że każdy, kto dotknie Mary-Lou, się w niej zakocha bez pamięci. Wierzcie w to lub nie. To mój totalny ulubieniec i nie sądzę by ktokolwiek go zdetronizował.

A Wy? Macie już Mary? Lubicie? Czy może totalnie nie rozumiecie jej fenomenu? Dajcie znać!

Lumi Magique od L'Oreal

Hej!

Ostatnio dostaję od mojego Kuby regularny opieprz, że na blogu jest zbyt wiele lakierów. Wam też to przeszkadza? W każdym razie, nie chcę już, żeby mi suszył głowę, dlatego postanowiłam zmienić lakierową passę i przeplatać ją z moją kolorówką oraz pielęgnacją. W sumie ma chłopak rację, ostatnio tych tematów u mnie jakby mniej. 

Dlatego postanowiłam, że będę się regularnie dzielić z Wami moimi spostrzeżeniami na tematy produktów, które już od dawna czekają na swoją kolej, aby trochę o nich porozmawiać. Niektóre już od jakiegoś czasu można nazwać produktami kultowymi, część jest trochę omijana. Nie wszystkie jednak skradły moje serce.
Dzisiaj kilka słów o korektorze, który rozświetla mi moje "ciemne doliny" pod oczami. Mianowicie, porozmawiamy sobie dzisiaj o Lumi Magique marki L'oreal.


Zakupiłam go podczas promocji w Rossmannie i nadal uważam, że normalnej ceny za niego nie dam. Nie chce mi się tutaj dywagować na temat tego, że marka L'oreal jest w Polsce dosyć droga. Bo jest. Na szczęście udało mi się go kupić w rozsądnej cenie. Zapłaciłam około 26zł i mam nadzieję, że dotrzyma mi do następnej promocji w Rossku. Wtedy kupię go ponownie.

Wybrałam sobie kolor 01 i nie narzekam, wydaje mi się że nie jest specjalnie za jasny dla mnie. Chociaż ja bardzo lubię, gdy okolice oczu mam dość mocno rozświetlone. Taka moja paranoja ze względu na "naturalne" ciemne podkówki.


Bałam się, że będzie równie niewydajny, jak moja korektorowa wtopa życia - PhotoReady korektor i primer w jednym od Revlonu. Próżno szukać recenzji na moim blogu, kupiłam go jeszcze zanim zaczęłam blogować. I wybaczcie - nie kupię go ponownie tylko po to, żeby zrobić jego recenzję. Pamiętam, że bolało mnie płacenie ponad 50zł za 2.5 ml produktu w Douglasie, ale byłam pewna, że będzie rewelacyjny. Skończył mi się po miesiącu używania. A wcale nie przesadzałam z jego ilością. Wolę więc o nim zapomnieć raz na zawsze...


Dlatego też bałam się, że kolejny korektor w formie "pstrykanego" pędzleka okaże się wtopieniem pieniędzy. Cieszę się, że się nie zawiodłam. Służy mi już ładnych kilka miesięcy i nie wydaje mi się, żebym musiała zastanawiać się, czy mi się za chwilę skończy.  Taka sama pojemność, jak Revlonu, a taka różnica. Jest wydajny.

Ładnie rozświetla okolice oczu i nie błyszczy się przy tym chamskim brokatem. Jest po prostu jasny i pięknie odbija światło. Czasem nawet, jak mam dzień "walę to, nie maluję się" i muszę gdzieś wyjść, to nakładam jego cienką warstwę pod oczy, tuszuję rzęsy i mogę wychodzić. (Nie chcę straszyć ludzi, jak zombie)
Przy czym zapomnijcie, że ma on jakieś specjalnie krycie. Nieee, to korektor typowo rozświetlający. I ja używam go właśnie w takim celu.


Jego pstrykające pokrętełko działa bez zarzutu. Przekręcam je kilka razy i wychodzi mi odpowiednia ilość produktu. Pędzelek też niczego sobie. Ja korektor rozblendowuję BeautyBlenderem, ale serdeczny paluszek, czy dobry pędzelek też się do tego nada.

Odrobinę wchodzi w zmarszczki, ale co w nie nie wchodzi? U mnie to norma. Nawet jak stosuję się do odpowiednich zasad, przypudrowuję w odpowiednim kierunku, to i tak. Trzeba się z tym pogodzić. Z resztą, nie mam aż takiego fisia na punkcie "doskonałości" rodem z PhotoShopa. Dla mnie ważne jest to, że ładnie rozświetla mi te okolice i trzyma się na mojej twarzy cały dzień.

Macie? Lubicie? Bo ja baaardzo. I na pewno kupię kolejny.

Wybaczcie mi brak zdjęć pod oczami, postaram się je jeszcze za jakiś czas zaktualizować. Mam ostatnio jakiś marny czas i nie wiem, co się dzieje ze mną. Wierzycie w sny i w to, że mogą Wam coś powiedzieć?
Mnie śniły się ostatnio moje zęby i to, że sama sobie jednego, bolącego wyrwałam. Naczytałam się, że może to symbolizować jakiś wypadek, chorobę. I wiecie, co się dzisiaj wydarzyło? Wyrąbałam się na schodach, jak długa. Po prostu z nich spadłam. I nie zasłużyłam na złoty medal, jak Kamil Stoch, bo nie dość, że miałam obniżoną belkę, to jeszcze skoku nie ustałam :D Śmieszna historia, bo wybierałam się z Kubą do Lidla, kupić kilka ciuszków na siłownię ( KTO NIE WIDZIAŁ <KLIK> DO GAZETKI. BARDZO FAJNE, SPORTOWE CIUSZKI SĄ! Jeśli chcecie post z moimi siłowniowymi zakupami-dajcie znać! ). I spadłam z tych schodów, adrenalina zadziałała i nie czułam, że coś mi się stało, tylko nie mogłam ruszyć nogą. I Kuba do mnie: "Chodź, wracamy do domu, zobaczymy co się stało". Na co ja: "Przestań! Jeszcze mi wszystko wykupią i będzie!" Taki ze mnie łowca promocji :P Dla tych z Was, które mnie nie znają powiem, że jednak jest to szczęście w nieszczęściu, że mam genetyczną chorobę zwaną wiotkością stawów. Pewnie znacie niejedną osobę, która może wyginać palcami u rąk w różnych kierunkach. Tak samo potrafię ja. Dzisiaj ta choroba mnie naprawdę uratowała, bo to jakiego wywijasa zrobiła moja stopa, to nawet Wam opowiadać nie będę. Powiem tylko, ze nie był to klasyczny upadek. Na szczęście torebka stawowa jest jeszcze cała. To moje pierwsze w życiu skręcenie kostki i przeżywam, jak widać dość mocno, ale jestem jakoś pozytywnie nastawiona. Nie ma tego złego, prawda? :) Postanowiłam ten tydzień przyjąć z uśmiechem, mimo że nie zapowiada się kolorowo. 

Pozdrawiam Was serdecznie i koniecznie uważajcie, jak chodzicie!
Ala

WYNIKI ROZDANIA

Hejka Kochani!

Mam nadzieję, że wybaczycie mi ten poślizg, ale chyba każda z Was, która wczorajsze Walentynki świętowała w towarzystwie ukochanej osoby, zrozumie moją obsuwę z terminem. Miłość, to ważna rzecz :D

Przejdźmy jednak do rzeczy i dowiedzmy się, kto został zwycięzcami. ClassTool coś świruje, więc musicie mi wierzyć na słowo, że losowanie było uczciwe. 

ZESTAW wędruje do
nika88


PALETKA wędruje do
goodtotry.ann

Ani z bloga Good to Try polecam zagranie dzisiaj w Lotto, bo maszyna losująca jej dzisiaj ewidentnie sprzyja i jej trzymanie kciuków okazało się pomocne :)

Gratuluję Wam serdecznie i czekam na maile z Waszymi adresami przez 3 dni. Po tym czasie, w razie gdybyście się nie zgłosiły, wybiorę innego zwycięzcę. Paczki postaram się wysłać w przyszłym tygodniu. 

A teraz wybaczcie, ale lecę w siną dal:) Uznaliśmy z Kubą, że nie będziemy spędzać Walentynek w piątek, bo oboje nie lubimy tego braku intymności w różnych knajpkach. Nie przepadam za dzikimi tłumami. Zwłaszcza, że mamy takiego pecha, że my zawsze zachowujemy się kulturalnie, cicho (w sensie normalnie) rozmawiamy, ale niedaleko nas zawsze musi usiąść jakaś para krzykaczy, którzy muszą opowiadać swoje życie na tyle głośno, żeby nawet kucharz słyszał. Jednakże Kuba mnie wczoraj zaskoczył, dostałam prezent i kwiatki, zostaliśmy w domu i tak jakby... dzisiaj też świętujemy i wybieramy się do Czekoladowej w Szczecinie (Kuba bardzo mnie "wspiera" w diecie i zabiera na słodkości ;) ). Także ja mam Walentynki dwudniowe. Czego i Wam życzę! 

Mam nadzieję, że nie zaczniecie mi teraz masowo znikać z mojego bloga, chociaż trochę się na to nastawiam. W każdym razie, pamiętajcie, że za niecały miesiąc ruszy kolejne rozdanie, z okazji ROKU mojego blogowania. No nie wierzę, że to już rok, ale no cóż :) Nie wiem jeszcze tylko, co by Wam ciekawego do takiego rozdania rzucić, ale na pewno jeszcze coś wymyślę. 

Jeszcze raz Wam dziewczyny gratuluję!
Buziaki i do następnego!

P.S. Z racji tego, że ostatnio dużo za dużo piszę o lakierach, to chyba to przełamiemy jakąś pielęgnacją i kolorówką, co? :)

Essie, Lots of lux (swatche)

Siemanko!

Chciałoby się powiedzieć: "Witam Was w mojej kuchni", ale dzisiaj znowu o lakierach, więc no niestety. Nie wiem, co u Was, ale ja od kilku dni choruję. I to tak konkretnie. Chociaż dzisiaj jest już lepiej. Śmieję się, że to wszystko przez piątkowe spotkanie blogerskie. (Spokojnie, na pewno pojawi się post na jego temat :) )
A tak totalnie szczerze, to chyba powoli ze mnie schodzi stres związany z sesją i przeprowadzką, paroma zmianami w życiu. Taka już jestem, że po większych egzaminach itp. zawsze mnie rozkłada. A że nie ma  mnie kto pożałować, bo mama daleko, to się Wam wyżalę :D

Z racji tego, że mam Wam do pokazania tyle lakierów, że sobie nawet tego nie wyobrażacie, to dzisiaj kontynuujemy serię ze słoczami.

Dzisiaj pokażę Wam z bliska mojego ulubieńca z całej karnawałowej kolekcji. Wzdycham do niego od momentu, w którym go ujrzałam. Łączy nas ogromna miłość. Nie, żeby Kuba powinien być zazdrosny, ale... :)


Lots of lux, to lakier o wykończeniu piaskowym, który ma w sobie zatopione całe mnóstwo brokatowych drobinek. I to mi się w nim podoba. Oprócz tego, że jest to kolor, który niezwykle cieszy moje oko. Uwielbiam kobalt!


Drobin jest sporo i mienią się na różne kolory. Jestem w stanie rozróżnić je pod względem tego, że dzielą się one na piaskowe drobiny i brokat. W wersji piaskowej, oprócz pięknego kobaltu, znajdziemy też czarne/ciemno niebieskie i fioletowe partie. Do całej mikstury Essie dorzuciło też trochę jasnozielonego brokatu, często mieniącego się wręcz na srebrny.


Profesjonalna wersja posiada wąski pędzelek i pozwala na bardzo precyzyjną aplikację. Wydaje mi się, że szeroki pędzelek z wersji drogeryjnej by się tutaj nie sprawdził. Jak na każdy piasek przystało, wysycha w mgnieniu oka, dosłownie. Do pełnego krycia wystarcza jedna warstwa lakieru. Ja jednak nakładam dwie, żeby kolor był jeszcze bardziej intensywny.


Jest bardziej chropowaty niż moje inne piaski (np. Wibo i Golden Rose). Wymaga jednak zdecydowanie przypiłowania końcówek paznokcia, ponieważ nietrudno o zrobienie sobie krzywdy. Potrafi naprawdę nieźle podrapać.

Bardzo długo wytrzymuje na paznokciach. Pięć dni lekką ręką. Wiadomo, ściera się na końcach, jak każdy inny lakier, ale nie odpryskuje i ciągle ładnie wygląda. Uwielbiam go za jego trwałość i fakt, że kolor nie traci na intensywności. Odrobinę się ścierają też te piaskowe drobinki, ale to chyba normalne.

Zmywanie nie przysparza żadnych problemów, ale nie jest też tak łatwe, jak w przypadku lakierów Wibo. Mimo wszystko, nie potrzeba do tego folii. Koszt buteleczki, to ponad 45zł, ale powiem Wam szczerze, że warto. I jak wykończę już mojego gościa, to na pewno kupię go ponownie.

Zostawiam Was teraz ze zdjęciami.





KOCHAM GO! To mój niekwestionowany ulubieniec i jest  po prostu prześliczny. Najpiękniejszy w świecie. Oczywiście rozumiem, że nie każdemu musi się podobać, tak jak mnie, ale ja jestem po prostu zachwycona.

Wydaje mi się, że wpadł mi w oko najbardziej z całej kolekcji karnawałowej Essie. Dajcie mi koniecznie znać, czy Wam również się podoba, czy może nie jesteście fankami piaskowych wykończeń.

PS. Staram się, jak mogę, żeby dziś opublikować wyniki rozdania, ale ilość zgłoszeń totalnie przeszła moje oczekiwania. Siedzę i liczę, i liczę i liczę... Dlatego trzymajcie kciuki, żeby wyniki pojawiły się dzisiaj. Jeśli nie dam rady, to wydaje mi się, że zwycięzca dowie się o swojej wygranej w Walentynki (też fajnie:)).
I powiem Wam szczerze, że teraz było AŻ TYLE zgłoszeń, to nawet sobie nie wyobrażam, ile ich będzie za dosłownie chwilę, kiedy ruszy rozdanie z okazji pierwszych urodzin mojego miejsca w Internecie. Jestem podekscytowana i chyba zacznę już uczyć się, jak robić formularze, bo komentarze chyba pójdą u mnie w odstawkę.

Mam nadzieję, że u Was wszystko ok. Buziaki!

MĘSKIM OKIEM: Balsam po goleniu i krem pielęgnacyjny w jednym, The Secret Soap Store

Hej!

Z racji tego, że przede wszystkim od bardzo dawna nie pojawił się żaden post z serii MĘSKIM OKIEM,  a Walentynki już za pasem, postanowiliśmy z Kubą zasypać Was postami o kosmetykach, które być może spodobają się Waszym mężczyznom. Mianowicie, widuję ostatnio u siebie w wyszukiwaniach sporo haseł typu "prezenty dla mężczyzny" albo "męska pielęgnacja", więc dzisiaj porozmawiamy sobie o produkcie 2w1.


Poddany testowi został produkt firmy The Secret Soap Store. Kuba jakiś czas temu zwyciężył w konkursie, w którym ten produkt był nagrodą i profesjonalnie podszedł do sprawy testowania. Mnie samej spodobał się on na tyle, że uznałam, że musi się pojawić i tutaj. Być może i Wam wpadnie w oko, a stąd już krótka droga, żeby uszczęśliwić swojego mężczyznę. Nasz Pan Tester podzielił się ze mną wszystkimi swoimi spostrzeżeniami. Do mnie należy jedynie ich przedstawienie. (Jeszcze trochę i będzie mi chciał ukraść bloga :P)


Zacznijmy może od opakowania. Buteleczka posiada pompkę, która działa bezproblemowo. Dozuje odpowiednią ilość produktu i nie zacina się. Produktu w środku znajdziemy 150ml. Co fajne, jak z resztą pewnie już zdążyliście zauważyć na zdjęciach, buteleczka jest przezroczysta i widać dokładnie, ile produktu nam jeszcze wewnątrz zostało. Fantastyczna sprawa. Szata graficzna również bardzo przyjemna dla oka, nieprzesłodzona.


Jeśli chodzi o zapach, to wybaczcie dziewczyny, ja (Ala) wtrącę swoje pięć groszy i powiem, co o nim sądzę.
REWELACJA!!! Dziewczyny, jeśli chcecie, żeby Wasz mężczyzna pachniał po prostu bosko, to śmiało kupujcie mu ten produkt. Nie jestem w stanie dokładnie opisać Wam zapachu i wierzcie mi, chciałabym, żeby monitor miał możliwość przekazywania zapachu, no ale cóż... Balsam jest perfumowany, ale w subtelny sposób. Nie jest to chamska woń tanich perfum, tylko delikatny zapach, bardzo męski. Jednocześnie kojarzy mi się z jakimiś luksusowymi perfumami. Dodatek mentolu fajnie orzeźwia. Kubie też bardzo się podoba.



Jeśli chodzi o działanie, to produkt spełnił oczekiwania Kuby. Dobrze nawilżał jego skórę po goleniu i łagodził podrażnienia po maszynce. Produkt ma w składzie olejek arganowy, alantoinę, wyciąg z arniki oraz rumianek, więc wszystkie te składniki robią, co w ich mocy, aby skóra mężczyzny była gładka i dobrze nawilżona. Kuba ma skłonności do alergicznych zachowań na skórze, a ten produkt go takich nie nabawił. Znakomicie współpracuje, nie zapycha porów i nie powoduje wysypki, czy innych, podobnych i nieprzyjemnych rzeczy. Zapewnia długotrwałe nawilżenie. Kuba nie raz dotykał się po twarzy w ciągu dnia, nie mogąc wyjść z podziwu, że nadal jest miękka.

Sceptycznie podeszliśmy do jego 2w1, ale Kuba postanowił sprawdzić, czy nadaje się również, jako krem pielęgnacyjny i uważa, że bardzo fajnie sprawdza się również w tej roli.

Cena takiego cudaka, to około 35zł i oboje uważamy, że za taką ilość i jakość produktu, to niewiele. Jedynym minusem, jakiego się dopatrzyliśmy to fakt, że jest dostępny jedynie online. Nie słyszałam, żeby kosmetyki The Secret Soap Store były dostępne stacjonarnie, ale jeśli się mylę, to mnie poprawcie.


Podsumowując, jak nasz Pan Tester sam twierdzi, jest to czołówka wśród wszystkich balsamów po goleniu, jakie miał. Zastanawiamy się teraz nad jakimś kolejnym produktem z serii FOR HIM z The Secret Soap Store. Ten zachęcił Kubę na tyle, że chętnie pozna kolejne.

Kosmetyk możecie znaleźć pod tym adresem naturica.pl

To co? Ciekawy pomysł na walentynkowy prezent?
Koniecznie dajcie znać w komentarzach, co Wasi mężczyźni dostaną w tym roku!

Essie, Hors D'oeuvres (swatche)

Hej!

Nawet sobie nie wyobrażacie, ile razy sprawdzałam, czy dobrze napisałam tytuł tego posta. Nie było łatwo. Z ciekawości spojrzałam nawet w czeluście wujka google i dowiedziałam się, że nazwa ta znaczy nic innego, jak przekąska. Ciekawe... Nie widzę związku z kolorem lakieru :)

W każdym razie, pora zacząć pokazywać Wam lakiery z karnawałowej kolekcji Essie. Póki karnawał jeszcze trwa. Paznokcie już mi względnie odrosły, więc pole do popisu jest. Kłócę się jedynie z Kubą i moją przyjaciółką o fakt, że chcę zmienić kształt paznokci. Dlatego chętnie się dowiem, czy paznokcie w kształcie migdała się Wam podobają. Spiłowałabym swoje, ale dowiedziałam się, że podobno "takie, jakie mam są lepsze".


Lakier, jaki dzisiaj oglądacie dostałam w ramach rekompensaty od Hairstore.pl. Jeśli jeszcze nie znacie tej historii, to serdecznie Was zapraszam do zapoznania się z nią TUTAJ

Buteleczka mieści w sobie 13.5 ml produktu, a cena waha się od 45zł w górę. Dzieje się tak, ponieważ jest to seria profesjonalna. Mimo to, na stronie dystrybutora możecie znaleźć te lakiery w cenach drogeryjnych. Zawsze to kilka złotych w kieszeni. 


Lakiery profesjonalne są wyposażone w wąskie pędzelki. Ogólne porównanie obu serii na pewno się jeszcze u mnie pojawi. Z jednej strony przyzwyczaiłam się do szerokich i wygodnych pędzelków. Mimo wszystko jednak, te wąskie są bardziej precyzyjne i bardzo przyjazne w obsłudze.


Lakier, jak na brokat przystało - mieni się w pięknych barwach. Mamy tutaj do czynienia ze srebrem mieniącym się na złoto i samym złotem. Brokat jest różnych wielkości, od tych największych "płatków", rzucających się w oczy, po średniej wielkości i te bardzo, bardzo malutkie, i drobno zmielone, które tworzą bazę z bezbarwnym lakierem.


Wysycha w mgnieniu oka (chociaż, to chyba cecha każdego brokatowego lakieru) i łatwo się rozprowadza. Manewry pędzelkiem pozwalają na sporą precyzję. Jego trwałość? Trzymał się u mnie 3 pełne dni bez najmniejszych odprysków, a czwartego zaczął odrobinę odskakiwać od paznokci. Tym razem trwałością mnie Essie nie powaliło, ale wydaje mi się, że te 3 dni z takim lakierem na paznokciach, to i tak dużo. Dłużej już mi się na niego patrzeć nie chciało.


To co mnie w nim zaskoczyło, to fakt, że z daleka wygląda lepiej niż z bliska. Ładnie odbija światło i gdy trzymam dłoń daleko od moich oczu, to tworzy piękną taflę. Jednak, gdy zbliżam do siebie, to widać każdy najmniejszy kawałek brokatu. Dobre to i niedobre jednocześnie. 

Zmywanie? Tragedia! Jak każdy brokatowy lakier nie chce współpracować. Zwykłe smyru-smyru wacikiem nasączonym zmywaczem nie wystarczy. Jeśli jeszcze nie znacie metody owijania paznokci w folię aluminiową, to przy tym osobniku warto się jej przyjrzeć. Przy takim zabiegu schodzi ładnie, szybko i zostawia tylko lekką smugę minimalnego brokatu, którą trzeba zmyć czystym wacikiem. Nie lubię tego procesu, bo pieką mnie od niego skórki, ale no cóż. Jakoś sobie człowiek radzić musi, prawda?

Co o nim myślicie? Mnie się podoba, ale uważam, że nie jest to lakier na co dzień. Na pewno będę go czasem przemycać na jednego palca w jakimś zdobieniu.

Co bym chciała, czyli wishlista


Witam Was serdecznie.
Na początek może parę słów o tym, co u mnie. Mianowicie, przeprowadziłam się już ze wszystkim i niczego chyba nie zapomniałam. Sesja praktycznie już za mną, został mi tylko jeden egzamin. (był dzisiaj, ale wykładowca postanowił się nie pojawić :( ), muszę zrobić jakieś małe zakupy na nowe miejsce i staram się nadrabiać blogowe zaległości. Te w pisaniu tutaj, ale też w komentowaniu Waszych wpisów. I wierzcie mi, zaległości mam spore :)

Przyszedł jednak taki czas w życiu, że powiedziałam sobie "tak,  skończył się już ten okres pt. "mam wszystko i nic już nie chcę"" i w ten oto sposób powstała lista rzeczy, które chciałabym jakoś w najbliższym czasie posiąść. Mam nadzieję, że uda mi się to dość szybko, ale żeby było jasne (!) - nie spieszy mi się z zakupami. Po prostu, piszę ten post po to, aby o tych rzeczach "chwilowo" nie zapomnieć i żeby móc się potem rozliczyć z tego, że nie wydałam pieniędzy na głupoty, tylko na to, co naprawdę chciałam. Chociaż i tak wydam pewnie część na głupoty :)


Przede wszystkim, marzy mi się pomadka i konturówka z MAC. Nie wiem jeszcze, czy te kolory by mi pasowały i czy w związku z tym, że postawię na czerwoną szminkę, to będę ją nosić. Zastanawiam się, czy nie postawię na jakiś kolor  bardziej przyziemny, codzienny. Aktualnie jednak marzy mi się piękna czerwień na ustach. Klasyka. 
Czasu mam niewiele, bo taki zestawik ma być moim prezentem rocznicowym od mojego najwspanialszego mężczyzny. Już taka jestem, że mówię jasno, o czym marzę i co chciałabym dostać, zamiast przysparzać problemu mojemu ukochanemu, i bliskim. Nie chcę potem odgrywać scenki, że jestem szczęśliwa z nietrafionego prezentu.
Jestem też bardzo zadowolona z korektora pro longwear (przydałby mi się jaśniejszy kolor!), dlatego postanowiłam, że jak wykończę moją rzeszę podkładów, to ten będzie następny.

Serum Idealist od Estee Lauder zostało zepchnięte na dalszy plan, ale tylko chwilowo. Po pierwsze, intensywnie się zastanawiam, czy nie będę żałować wydania tak niebotycznie wysokiej ceny na serum do twarzy. Czy może jednak wolę te pieniądze spożytkować na coś innego. Nie mniej jednak, chciałabym je posiadać, bo kilka próbek zrobiło na mnie pozytywne wrażenie. 
Żel pod prysznic oraz świeca z Bomb Cosmetics są zachciewajką czysto zapachową. Bogu dziękować, w Szczecinie Bomb Cosmetics jest dostępne stacjonarnie. Jedyny problem, to fakt, że jeszcze nie ogarnęłam, gdzie to jest. W każdym razie, żel pod prysznic przyda mi się teraz jakoś tak szczególnie. Podczas gdy dieta i siłownia w toku, człowiekowi nie chce się za bardzo ruszać, przy zakwasach tym bardziej. Dlatego takie cytrynowe orzeźwienie powinno mi dać solidnego kopa do działania :)


Żele antybakteryjne z BBW uwielbiam. Zakochałam się miłością ogromną. Zwłaszcza Paris Amour jest tym, dla którego straciłam głowę. Dlatego ubolewam niezwykle, że do Warszawy taki kawał drogi. Ciągle mam nadzieję, że może i u nas otworzą ten sklep. Chociaż może to i lepiej, że go nie mamy, bo pewnie bym tam zamieszkała. 
W każdym razie, jakoś sobie trzeba radzić, więc allegro idzie w ruch. Czekam tylko, jak ktoś rzuci właśnie ten zapach. Inne mnie interesują, ale nie tak bardzo jak ten. 
Świec nigdy za wiele, ale liczyłam, że uda mi się załapać na promocję. Za stałą cenę nie kupię ich nigdy. Nie ma mowy. Jeszcze mnie nie pogrzało, żeby wydawać tyle na świece. (Z całym szacunkiem, rozumiem, że niektórzy chcą i kupują, ale mi jest po prostu szkoda kasy.) Wiecie, dwie w cenie jednej, to już zupełnie inna rozmowa :) Niestety, zakupy świec zostały oficjalnie przesunięte do kolejnych wyprzedaży.

Źródło:tutaj
Mam jeszcze parcie na kosmetyki do włosów z Macadamia. Jak na razie, jestem zadowolona z odżywki bez spłukiwania, którą udało mi się upolować. Taki set ma nawet przystępną cenę, a ja mam ogromną ochotę na kultową już maskę do włosów. Na pewno wpadnie w moje ręce.

Źródło:tutaj
Przeszła mi totalnie chęć na bazę z Urban Decay. Tyle dobrego się już nasłuchałam i naczytałam o bazie z Lime Crime, że to będzie prawdziwa zbrodnia, jeśli nie będę jej posiadaczką. Zależy mi na tym produkcie dość mocno i mam nadzieję, że wpadnie do mojej kosmetyczki szybciutko oraz, że mnie nie zawiedzie. Mam wobec niej naprawdę wysokie wymagania.


Wiecie, że podobno w Inglocie jest teraz akcja wyprzedawania okrągłych wkładów za 5zł/sztuka? Na pewno się tam wybiorę, bo marzy mi się taki rozbielony, cytrynowy cień. I pewnie coś jeszcze mi wpadnie w ręce. Ale mam tylko dwa miejsca w paletce magnetycznej, więc więcej kupić nie mogę. Jest limit. O! Może niedługo pokażę Wam moją paletę :)

No i już tak na sam koniec-koniec. W piątek spotykamy się ze szczecińskimi blogerkami! Już nie mogę się doczekać poznania ich osobiście. Wiem też, że będę niesamowicie skrępowana i jeśli będę się jąkać, to wybaczcie :)

I to by było na tyle. Teoretycznie nie potrzebuję już więcej nic, ale praktycznie - na pewno kupię coś jeszcze. Może z czegoś zrezygnuję. Będzie, jak będzie.
A Wy? Jakie macie makijażowe marzenia do spełnienia? :)
DO GÓRY