Dotyk magii od Barry M

Hej!

Dzisiaj przychodzę do Was z postem, który był przez Was bardzo mocno wyczekiwany. Pomadka Barry M wzbudziła wiele pytań. Byłyście ciekawe, czy ten zielony cudak się utlenia i na jaki kolor. Chciałam Was zrobić w balona, jak większość moich znajomych, którym wkręcam, że pomadka jest zielona i koniec - taka moda, ale się nie dałyście :) Nie udał mi się żarcik.


Tak w ogóle, to wybaczcie mi mój poślizg w czasie, ale sama nie wierzę, co się stało. Przedwczoraj świętowaliśmy z Kubą pięciolecie bycia razem (że też tyle wytrzymaliśmy! ;)), a wczoraj postanowiłam wypróbować swoje nowe buty. Powiedziałam sobie, że je rozchodzę  i bardzo tego pożałowałam. Tak zdartych pięt nie miałam jeszcze nigdy. Nic, tylko kupić żelowe wkładeczki. I żeby tego było mało, to jeszcze dodatkowo wczoraj zaczęło mnie coś brać, co trzyma się mnie też dzisiaj. I nie jestem do końca pewna, czy to już przeziębienie, czy po prostu zaczęła się moja osobista tragedia - wiosenna alergia


Wszystko to, plus nauka na matmę, skumulowało się do totalnej obsuwy z postem o zielonej pomadce. Dlatego nie będę Was tutaj męczyć nudnymi wstępami i przejdę do rzeczy. 


Pomadkę Barry M kupiłam w sklepie internetowym (i właściwie, jeśli nie mieszkacie w UK, to nie kupicie jej nigdzie indziej). Niestety nie jest dostępna w Polsce stacjonarnie. Zamówiłam ją na stronie www.mintishop.pl i kosztowała mnie 22.90zł. Oczywiście musicie do tego doliczyć sobie przesyłkę.  Cena mimo wszystko wypada dość korzystnie i nie jest zbyt wysoka.

Szminka wpadła mi w oko, ale obawiałam się odrobinę tandetnego opakowania. Nie wiem, nie lubię po prostu jak szminka wygląda słabo, nawet jeśli jest rewelacyjna. Tak samo jest z tymi szminkami Wibo Eliksir. Wiem, że wiele z Was się nimi zachwyca i kupuje je, bo mają niską cenę i fajną formułę. Niestety ja się w życiu na nie nie zdecyduję. Wyglądają tragicznie, opakowanie jest paskudne i zdania swojego nie zmienię. A jak coś mi się tak nie podoba, to nie mam zamiaru mieć tego w swoim posiadaniu. 


Pomadka Barry M jest ślicznotką. Poręczna, malutka i ma czarne, matowe opakowanie. Bardzo mnie tym ujęła, bo mam ostatnio "walnięcie" na matowe rzeczy. Mat przeplata się tutaj z lakierowanymi akcentami. Na szczycie znajduje się logo firmy, skąpane w złocie. Zatrzask działa dość dobrze, a sama pomadka nie zacina się przy wykręcaniu. 


I może kilka słów o samym produkcie? Pomadka jest zielona, ale na ustach utlenia się na zupełnie inny kolor. Nie jest on do końca sprecyzowany i wydaje mi się, że u każdego będzie wyglądał inaczej. Już przy delikatnym pociągnięciu po ustach zmieni swój kolor. Oczywiście im więcej jej na usta nałożymy, tym intensywniejszy będzie jej odcień. Co więcej, operujemy tutaj w palecie barw malinowego różu, czyli takiego z czerwonymi tonami. Cienka warstwa pomadki daje nam delikatny kolor, ładnie podkreślający naturalny kolor ust. Nałożona grubszą warstwą staje się naprawdę intensywna. 

Świetnie nawilża usta i nie wysusza ich. Mimo że jest tak naprawdę tintem i można by pomyśleć, że będzie usta wysuszać dość mocno. Nic z tych rzeczy, pozostawia je gładkie, nabłyszcza je, ale niestety nie nawilża ich przez cały czas noszenia jej na ustach. A utrzymuje się dość długo, bo szczerze mówiąc, cztery godziny lekką ręką (a spokojnie,  nawet dłużej). Po tym czasie wyraźnie blednie na ustach, ale nie schodzi z nich nieestetycznie. Jest wodoodporna. Kolor wpija się w czerwień wargową i pozostaje tam na długi czas. Nie jest jednak tragiczna do zmycia. Wacik nasączony płynem micelarnym spokojnie sobie z nią poradzi (tylko trzeba troszkę cierpliwości :)).

jedna warstwa

dwie warstwy

Podkreślę jednak, że po około godzinie-dwóch znika uczucie nawilżenia, ale kolor pozostaje na ustach. Wtedy można nałożyć kolejną warstwę albo przeciągnąć usta zwykłą, nawilżającą pomadką lub błyszczykiem.

Przy przesadzeniu z ilością pomadki na ustach, lubi sobie wyemigrować na zęby, więc lepiej nie przesadzać :)

Z tego, co przeszperałam w Internecie, to seria Touch of Magic ma w swojej gamie różne kolory. Cała kolekcja Lip Paint ma aż 22 kolory! I mamy tutaj do czynienia z bezpiecznymi, delikatnymi kolorami, ale miłośniczki mocnych, wgryzających się czerwieni, fioletów i fuksji, też znajdą coś dla siebie. Dlatego warto zwracać uwagę na numerki. Sama zieleń sztyftu nie oznacza, że pomadka będzie zmieniała się na tylko jeden odcień.  Żałuję, że Mintishop prowadzi sprzedaż tylko jednego numeru, który prezentuję Wam na zdjęciach.


Pomadka nie ma żadnego ostrego zapachu, pachnie raczej jak nawilżający sztyft do ust, więc posiadaczki wybrednego nosa będą zadowolone.

Podsumowując, powiem szczerze, że pomadka jest rewelacyjna. Kolor jest naprawdę ładny, da się stopniować i przede wszystkim - jest trwała! Cholernie trwała. Dla wszystkich z Was, które nie lubią bawić się w reaplikowanie pomadek i oczekują, że szminka pozostanie na ustach długo, jest to idealne rozwiązanie. Barry M wyszedł naprzeciw naszym oczekiwaniom. Dodatkowe nawilżenie jest zawsze mile widziane. Przed jej zakupem, miałam wrażenie, że wydaję pieniądze na zwykły gadżet do ust. Teraz wiem, że to były rewelacyjnie wydane pieniądze na równie rewelacyjną szminkę. I nie powiem, zwraca uwagę, jest ciekawa. 

Polecam ją każdej z Was z ręką na sercu. Nie powinnyście być zawiedzione. Szkoda jedynie, że tak słabo u nas z jej dostępnością oraz gamą kolorystyczną. Ja, jeśli będę miała okazję, to na pewno skuszę się na kolejne kolory. 

Nie wytrzymam i się zdradzę, bo to u nas rodzinne. Tato kupił mi na zajączka tablet (łaaaaa! marzyłam o tym :P), ale nie wytrzymał i mi się wygadał. Także, na nadchodzące święta lecę do Norwegii i wrócę z niej z moim wymarzonym tabletem. Samsung Galaxy Note 8.0 z S-Penem jest mój! 
O ten o! 



Ale do rzeczy, bo miałam się wygadać :P Otóż, kupiłam taką samą pomadkę też dla Was! Wyczekujcie jakiegoś malutkiego rozdania z tym zielonym cudakiem. Mam nadzieję, że się cieszycie ;)

No! To dobrnęliśmy do końca. To teraz mi powiedzcie, czy się Wam podoba, czy nie. I czy miałyście już z czymś tak magicznym do czynienia. A może w ogóle Wam się takie dziwadło nie podoba?


Leniwy haul zakupowy


Hej! 
Dzisiaj mam totalnie nudną niedzielę, więc postanowiłam napisać dla Was coś lekkiego i przyjemnego. Nie wiem, jak Wy, ale ja dzisiaj spałam do 12. i cały dzień śmigam w piżamie. Nie zamierzam tego stanu zmieniać. Wam też tak leniwie mija dzień?

Chciałam Wam pokazać moje ostatnie zakupy. Kupiłam sobie/dostałam ostatnio kilka drobiazgów, które zasiliły moją kosmetyczkę. 

Zrobiłam malutkie zakupy w Rossmannie i wpadły mi tam w ręce dwa kosmetyki. Na bazę L'oreal Lumi Magique  czaiłam się od bardzo dawna. Naprawdę od bardzo dawna. Chciałam ją upolować na promocji, ale niestety od dłuższego czasu na nic nie trafiałam, więc się wkurzyłam i kupiłam ją w cenie regularnej, która jest wysoka. No, ale cóż? Przynajmniej mam to, czego chciałam :)



Drugą rzeczą była pomadka Rouge Edition Velvet, Bourjois. Ją już u mnie na blogu widziałyście, a jeśli nie, to zapraszam Was pod ten LINK.


Zamówienie na MintiShop.pl zadowoliło mnie, jak zwykle. Bardzo lubię robić tam zakupy i zawsze jestem zadowolona. Dostałam też dodatkowo słodki gratis - krówkę, ale wybaczcie mi, nie dałam rady jej sfotografować ;)

Zamówiłam sobie pięć rzeczy, ale na zdjęciu widzicie tylko cztery. Ta piąta jest niewidoczna, bo poznacie ją, gdy rozpocznę kolejne rozdanie na blogu :) Na razie odsyłam Was do aktualnie trwającego KLIK.




W moje ręce wpadł peeling żurawina i limonka z Bomb Cosmetics. Wypatrzyłam go u Kosmetasi i stwierdziłam, że muszę go mieć. Nie pomyliłam się, to był rewelacyjny zakup. Pachnie rewelacyjnie, ściera solidnie i na pewno doczeka się swojej dłuższej recenzji na blogu. Wyczekujcie!


Skusiłam się też na dwa pędzelki. Jeden do różu i bronzera, a jeden do rozcierania. Do bronzera wybrałam pędzelek Zoeva, 127 Luxe Sheer Cheek, który kosztował ok. 52zł. Z jednej strony jestem bardzo zadowolona z jakości pędzelka, miękkiego i białego włosia (tak, ostatnio mam paranoję na punkcie białego włosia). Chociaż z drugiej strony coś jest nie tak, bo podczas używania pędzelka czuję, że coś jest nie tak ze skuwką. Dlaczego? Niby wszystko jest zgrzane w odpowiednim miejscu i tak dalej, ale nie działa to zbyt dobrze. Po prostu, delikatnie ta rączka się rusza. Nie przeszkadza mi to najbardziej na świecie, ale nie jestem też zadowolona na sto procent. 
Drugim pędzelkiem, jest Hakuro H74 i z niego jestem bardzo zadowolona - zero zastrzeżeń. Rewelacja.


Sprawiłam sobie też pomadkę z Barry M, która budzi wiele zachwytów i pytań. Każdy się mnie ze zdziwieniem pyta, czy mam zieloną pomadkę. A ja z satysfakcją odpowiadam, że tak, taka teraz moda :) 


Niedługo pokaże Wam ją z "bliższego bliska" i opowiem o niej coś więcej.


No i na koniec moje pielęgnacyjne odkrycie! O nim też już za kilka dni opublikuję Wam więcej słów i moje spostrzeżenia na jego temat. Na razie powiem Wam tylko, że to multi-akcyjny tonik do twarzy, który pięknie pachnie i fajnie działa. Na więcej musicie poczekać :)


I to by było na tyle. Kupiłam też miętowy pigment z Kobo, ale jeszcze nie doczekał się zdjęcia. Na pewno spróbuję zmalować dla Was jakiś makijaż z nim w roli głównej. Chociaż nie obiecuję, bo fotografowanie oka nie należy do moich mocnych stron. 

Kupiłyście sobie coś ostatnio? A może macie któryś z produktów, które sobie kupiłam? 


Matowa pomadka Rouge Velvet, Bourjois

Czasami nie potrafię się oprzeć nowym produktom. I nie to, że ich potrzebuję, bo inaczej żyć nie będę mogła. Nie. Po prostu zdarza mi się być typowym, mało myślącym konsumentem. Tak też zdarzyło się, gdy postanowiłam kupić najnowszą pomadkę Rouge Velvet od marki Bourjois. 


Zachęcały mnie reklamy, które widziałam w telewizji i wpis na blogu Kasi (klik). Napaliłam się na to cacko strasznie. W między czasie dowiedziałam się również o nowiutkich, matowych pomadkach Golden Rose, które są o niebo tańsze. Przez co zaćmiło mnie na chwilę i zapragnęłam ich bardziej. Szukałam ich wszędzie w Szczecinie. W znanym mieszkańcom Maczku, byłam chyba z dziesięć razy. Za każdym razem słyszałam tylko "jeszcze nie ma". I szczerze mówiąc, naprawdę wolałam mieć tę jedną pomadkę, niż produkt z Bourjois, o którym chwilowo zapomniałam. 




Niestety, nie było mi dane kupić pomadki GR. I właściwie, zrezygnowana stwierdziłam, że już mi to wisi. Chodziliśmy bezwiednie z Kubą po Kaskadzie i w gruncie rzeczy, skupialiśmy się na wybraniu książki dla niego. Wyjątkowo weszliśmy do Rossmanna, w którym w ręce wpadły mi dwie rzeczy. I o jednej z nich powiem Wam dzisiaj.

No to może skończę tę historię z mojego życia, a przejdę do rzeczy. 

Do końca miesiąca marka Bourjois ma promocję na wszystkie swoje kosmetyki i przecenia je o 20%. Dzięki temu za swoją pomadkę zapłaciłam około 38zł. I nie będę ukrywać, że uważam tę cenę za przesadzoną. Nawet po promocji jest za wysoka. 

Dostajemy za to 6,7 ml produktu zamkniętego w przyjemnym dla oka pojemniczku z aplikatorem w kształcie standardowego pędzelka (w przypadku błyszczyków). Kolorów do wyboru jest całkiem sporo i oprócz mojego 05 Ole flamingo!, wpadło mi w oko jeszcze kilka. Na szczęście nie złapałam wszystkich naraz w garść, tylko postanowiłam sprawdzić najpierw jeden. I Bogu dzięki! 


Kolor, na który się zdecydowałam, to mieszanina czerwieni z różem. Nazwałabym go różem z czerwonymi tonami. Jeśli jesteście posiadaczkami lakieru Essie Watermelon, to jest właśnie taki kolor. Przepiękny, wyraźny i mocny. Optycznie nawet wybiela zęby. 

Co obiecuje producent? 
[źródło: www.bourjois.pl]

- poczuciu komfortu na ustach i 24-godzinna trwałość
-niewiarygodna formuła, która tuż po aplikacji sprawia wrażenie lakieru do ust, ale po nałożeniu przemienia się w pięknie matową, jedwabiście gładką i lekką teksturę,

-Ukośnie ścięty aplikator w formie gąbeczki sprawia, że pomadkę nałożysz łatwo i precyzyjnie.

-Utrzymanie nawilżonych ust jest głównym zadaniem wszystkich pomadek Bourjois .




I jak to jest z tymi obietnicami? Spełnia, czy nie spełnia?
Jeśli chodzi o poczucie komfortu,  to mogę tutaj się zgodzić chyba tylko połowicznie. Na początku usta przykrywa delikatna, welurkowa warstwa pomadki. Jest naprawdę przyjemna i gładka. Utrzymuje się ten efekt jakąś godzinę. Niestety później zaczyna się robić to, co jest zmorą matowych pomadek - wysuszenie. Ale o tym później. 
24-godzinna trwałość, to kłamstwo. Tak to już jest, że chyba żadna z nas nie wierzy w to, że pomadka utrzyma się na ustach cały dzień i całą noc. Co prawda, można tutaj pokusić się o stwierdzenie, że coś w tym jest, ponieważ na drugi dzień musiałam jeszcze zmyć resztki pomadki, która wpija się w usta. Tak, pigment wżera się w usta. Może nie z taką intensywnością i trwałością, jak tinty, ale niestety. I nie wygląda to zbyt estetycznie. Co więcej, śmiało stwierdzę, że pomadka utrzymała się u mnie 2 godziny bez żadnego przemieszczenia. Niestety po tym czasie zaczęły się powolutku dziać dziwne rzeczy. Do tego stopnia, że mogę stwierdzić, że po około pięciu godzinach, pomadka znacząco znika z ust i "zjada" się w sposób nierównomierny. Trochę mnie to rozczarowało. 
Niewiarygodna formuła - nie jest jakaś specjalnie niewiarygodna, bo szoku tutaj nie doznałam, ale to prawda. Usta są jedwabiste i delikatne. Mat jest idealny.
Ukośnie ścięty aplikator i jego precyzja, to sprawa dyskusyjna. Wszystko zależy od tego, czy lubicie takie gąbeczki, czy nie. Ja za nimi nie przepadam. I nie powiem, nie jest on najprecyzyjniejszym aplikatorem i nie pracuje mi się nim wyśmienicie. Tym bardziej, że wybrany przeze mnie kolor jest dość intensywny i ciekawy. Wymaga on więc idealnego nałożenia produktu. 
Utrzymanie nawilżonych ust - te słowa, które przeczytałam na stronie producenta opisującej najnowsze pomadki, wzbudziły we mnie śmiech. Nie oszukujmy się. Mat nigdy nie będzie nawilżał. No chyba, że kiedyś coś tam wymyślą. Na razie, w naszych czasach - to wykluczone. Dlatego i ja potwierdzę te słowa. Pomadka przez pierwsze godziny sprawia wrażenie, jakby nic złego się nie działo i jakby nie wysuszała ust. Po paru godzinach niestety pokazują się pierwsze oznaki braku nawilżenia i nietrudno przy tym produkcie o spierzchnięte usta. Mimo tego, że na noc nakładam grubą warstwę balsamu, to i tak nic nie pomogło. 



I co mogę powiedzieć o tym, czy ją lubię, czy nie? Nie wiem. Naprawdę nie wiem, co Wam na ten temat powiedzieć. Z jednej strony producent pojechał z wyobraźnią i trochę nazmyślał. Jest droga i nie spełnia obietnic. Z drugiej strony, jestem z niej zadowolona i bardzo mi się podoba. Kolor jest prześliczny i jestem w stanie wybaczyć jej to znikanie z ust i pozostawianie niefajnego pigmentu. To chyba typowy love/hate relationship. I powiem Wam szczerze, że niby jestem wkurzona, ale mam ochotę na jeszcze jeden kolorek. 

A Wy już ją testowałyście? Macie jakieś matowe pomadki godne polecenia? A może nie przepadacie za matem na ustach?



ROZDANIE!!!


Witajcie moi Kochani!

Przyszedł czas na rozpoczęcie urodzinowego rozdania na blogu, więc zaczynamy!
Na wstępie jeszcze raz chciałabym Wam podziękować za każdą minutę spędzoną razem ze mną na blogu. Za każde słowa otuchy i pochwały, które w ciągu roku się uzbierały. Dzięki temu wiem, że warto czasami przysiąść i napisać coś dla Was.

Postanowiłam nagrodzić jedną z Was -wydaje mi się- całkiem fajną nagrodą. Kosmetyków nigdy za wiele, więc na pewno komuś się przydadzą. 
Może zapoznamy się z zawartością?

*Miniatury żelu to twarzy Effaclar oraz kremu Effaclar K, La Roche Posay
*Peeling do twarzy, Soraya
*Bronzer Honey Bronze, The Body Shop nr 2
*Brokatowe lakiery Wibo 
*Pomadka Celia w kolorze 29



Jeśli chcecie poczytać coś więcej na temat bronzera z The Body Shopu, to odsyłam Was do mojego ostatniego posta - KLIK

Podoba się? :)

To teraz przejdźmy do warunków. Rozdanie trwa od dzisiaj do 9. kwietnia. Po jego zakończeniu ogłoszę zwycięzcę, z którym się skontaktuję i będę czekała trzy dni na dostarczenie mi danych adresowych. 
Poniżej znajdziecie ankietę, która pozwoli Wam na spełnienie wszelkich warunków. Zaznaczam jedynie, że obserwacja bloga oraz polubienie strony na Facebooku są obowiązkowe. Reszta warunków może być spełniona, ale nie musi. To zależy, czy chcecie mieć większe szanse w rozdaniu.

Wiem, że blogger ostatnio szaleje i możecie mieć problem, jeśli jeszcze nie jesteście moimi obserwatorami. Jest na to rada. Gdy klikniecie na obserwację, pojawi się Wam okienko. Wtedy trzeba rozwinąć opcje i zaobserwować. Także problem błędu bloggera chwilowo musimy obejść inną drogą :)

Ponadto, uczulam Was na branie udziału, jeśli wcześniej zniknęliście z mojego bloga zaraz po zakończeniu poprzedniego. Takie osoby są u mnie skreślone przy kolejnych konkursach i nie biorę ich pod uwagę. Chcę, żeby wygrała osoba, która jest ze mną nie tylko ze względu na rozdanie i nawet jeśli odejdzie, to nie dlatego, że nie wygrała, tylko że jej się  po prostu mój blog nie podoba. 

Wygrywa jedna osoba i mam nadzieję, że nagroda ją bardzo ucieszy.
W ogóle, jeszcze się to rozdanie nie zaczęło na dobre, a ja już mam pomysł na następne. Robię więc zamówienie w tym tygodniu i po skończeniu tego ruszymy z następnym. Powiem Wam, że będzie magicznie! :)

No to co?
Zaczynamy?



a Rafflecopter giveaway


POWODZENIA!

Konkurs nie podlega przepisom Ustawy z dnia 29 lipca 1992 roku o grach i zakładach wzajemnych
(Dz. U. z 2004 roku Nr 4, poz. 27 z późn. zm.).

*zastrzegam sobie prawo do zmiany regulaminu konkursu.



PS. Jeśli ktoś nie wierzy w takie ankietki i się ich boi, to możecie oczywiście zostawić swoje zgłoszenia poniżej w komentarzach. W zwyczajnej formie :
Obserwuję blog jako:
Lubię na Facebooku jako:
Instagram:
Twitter:
Udostępniam jako + link:
Banner + link:



Brązujące cacko od The Body Shop

Stało się! 
Nadeszła wiekopomna chwila!
Ja. Alicja. Osoba zarzekająca się, że w życiu nie będzie używać bronzera, w końcu się na jeden zdecydowała. To naprawdę spory krok w moim makijażowym życiu, ponieważ do tej pory uważałam, że z bronzerem nie polubię się nigdy. Nigdy przenigdy.


Co lepsze, zachowywałam się jak dziecko, które nie spróbuje nowego warzywa, "bo nie". Jakoś tak podświadomie byłam przekonana, że moja droga z tym kosmetykiem nigdy się nie przetnie. I byłam dziwnie pewna, że będę czuła się  jakby brudna. 

Na YouTubie oglądam namiętnie essiebutton. Pewnie ją kojarzycie. To właśnie u niej, dawno dawno temu, zobaczyłam bronzer, który chciałam mieć od samego początku. Chodzi o Honey Bronze od The Body Shop. Taka miłość od pierwszego wejrzenia. Essie zachwalała ten produkt pod niebiosa mówiąc, że to jej ulubiony kosmetyk spośród całej jej  kolecji. 


Czaiłam się na zakup dość długo. Początkowo uznałam, że jest drogi. No i jest, nie będę tutaj oszukiwać, że ma niską cenę, bo tak nie jest. W firmowym sklepie The Body Shopu zapłacimy za niego aż 65zł. Z drugiej strony, uważam, że lepiej tych pieniędzy wydać nie mogłam. Mój pierwszy bronzer i totalny strzał w dziesiątkę. Poza tym, dostajemy aż 11 gramów produktu. To naprawdę dużo.


Czym zwrócił moją uwagę? Wytłaczanym wnętrzem. Ta imitacja plastra miodu bardzo przypadła mi do gustu. W ogóle, mam jakąś małą obsesję, bo prawie każdy z moich kosmetyków, które zakupiłam ostatnimi czasy w TBS jest albo z serii miodowej, albo tak, jak bronzer - ma z miodem trochę wspólnego. Poza tym, w środku jest całkiem porządne lusterko. Opakowania nie zaliczę do szczególnie pięknych, ale jest przyzwoite i nie mam mu nic do zarzucenia. 


Nie ma w nim ani grama czerwoności, więc nie wygląda komicznie na twarzy. Tego chyba właściwie bałam się najbardziej. Na szczęście to idealny brązowy mat. Nie znajdziecie w nim też nawet jednej brokatowej drobinki. Kolor, który sobie wybrałam to numer 2, fair matte. Właściwie jedynka byłaby dla mnie za jasna, a trójka i czwórka były już zdecydowanie za ciemne. Dwójka okazała się najbardziej trafiona. Producent pomyślał o dziewczynach o ciemnej i bardzo jasnej karnacji, więc naprawdę każda z nas znajdzie coś dla siebie.


Nie będę ukrywać, że jeszcze się uczę. Nie wyczułam swojej twarzy na tyle, żeby nazwać się bronzerowym ekspertem, ale wydaje mi się, że idzie mi całkiem nieźle. Produkt bardzo łatwo się rozciera i nie robi brzydkich plam. Przyjemnie się nim pracuje i bardzo łatwo stopniować jego intensywność. Puder jest zbity, nie kruszy się pod naciskiem pędzla, ale też pozwala na swobodne nabranie odpowiedniej ilości produktu.




Jest trwały i długo utrzymuje się na twarzy. Nie jest to cały dzień, ale te 6 godzin daje radę. Dla mnie to zadowalająca ilość czasu. Zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że gdy znika z twarzy, to nie tworzy żadnych plam i nie ciemnieje. Wieczorem, gdy zmywam makijaż, jeszcze widać jego resztki resztek. Ciekawie pachnie, ale nie powiem Wam czym, bo nie mam pojęcia. Ciężko ten zapach sprecyzować.

Jestem z niego niezwykle zadowolona. I czuję, że będzie to długa miłość.

źródło: www.mintishop.pl

Do jego nakładania używam swojego pędzelka kabuki, który sprawdza mi się bardzo dobrze, ale postanowiłam, że przyszedł czas na zakup pierwszego pędzelka do bronzera/różu, z prawdziwego zdarzenia. Za chwilę będę zamawiać sobie pędzelek marki Zoeva, 127 Luxe Sheer Cheek. Jego cena, to 51.50zł. Całkiem niemało, ale uważam, że w pędzelki warto inwestować. W końcu służą nam przez lata. A tak w ogóle, to przecież nie kupuję pędzelków codziennie :) W dodatku tyle dobrego się naczytałam o tych pędzlach, że jestem pewna zakupu czegoś dobrego.

A jaki jest Wasz ulubiony bronzer? Miałyście do czynienia z moją perełką z TBS? 

To już rok!!!




Nie wierzę.
Naprawdę nie wierzę, że tak szybko to wszystko zleciało. W końcu nastał ten moment.
Jeszcze rok temu siedziałam przed komputerem i mówiłam Kubie, że nie jestem pewna, czy zakładanie bloga to dobry pomysł.
Jak się okazało, była to jedna z lepszych decyzji w moim życiu. Sporo się przez ten czas nauczyłam, sporo dowiedziałam i przede wszystkim - uważam, że odniosłam całkiem spory sukces.

Weszłam w kompletnie nowe środowisko. Zanim pomyślałam o wstukaniu kilku słów na platformie blogger.com, oglądałam namiętnie YouTube. Już od jakichś dwóch lat mówiłam sobie "skoro te dziewczyny mogą i potrafią, to dlaczego nie ja?". Kanał na YouTube mam nadal w planach i mam nadzieję, że za jakiś czas uda mi się go otworzyć. Prędzej, czy później.

Dobra, to może małe podsumowanie?
* Wiem, jak obsługiwać bloggera. Walczę z nim dniami i nocami, żeby naprawić jego niedociągnięcia. Wkurzam się na przeskakującą stronę przy odpisywaniu na komentarze. Wojuję z niedziałającymi gadżetami.
* Doskonale swoje umiejętności związane z obsługą aparatu ( nie jest to łatwa miłość, ale jakoś się dogadujemy). Biegam do okna i narażam się na dziwny wzrok sąsiadów, którzy obserwują, jak pstrykam fotki lakierom i innym kosmetykom. Ostatnio się przeprowadziłam i sąsiaduję z Wydziałem Nanotechnologii szczecińskiego ZUTu - będzie ciekawie :)
* Poznałam mnóstwo ciekawych i bardzo fajnych osób. Niedawno odbyło się pierwsze spotkanie zachodniopomorskich blogerek i tam spotkałam już kilka osóbek na żywo i było to bardzo przyjemne doświadczenie.
* W końcu mam z kim porozmawiać o kosmetykach, bo do tej pory to słuchał mnie tylko Kuba i miał już tego po dziurki w nosie :) I nie dziwię mu się, że już mu uszy więdły i nie chciało mu się stać kolejnej godziny w kolejnym sklepie. Jestem jedynaczką a dziewczyny mnie otaczające raczej chcą porady, co powinny kupić. Nie mogę z nimi pogadać tak bardzo, jak z Wami, bo nie wszystko kumają.
* Jestem bardziej zorganizowana, swój czas planuję tak, żeby nie zawodzić Was z brakiem postów na blogu (a przynajmniej bardzo mocno się staram).
* Dorobiłam się hejtera z prawdziwego zdarzenia, a wszystkie "większe" blogerki powtarzają, że hejtera mieć trzeba :).
* Na blogu uzbierało mi się już 419 obserwatorów i ponad 59 tysięcy wyświetleń. Na Facebooku polubiło moją stronę już 298 osób. Napisałam łącznie 140 postów i dobiliśmy do 3180 komentarzy. Niby nie powinno się cieszyć z cyferek, ale no jak tego nie robić, gdy suma jest naprawdę ciekawa? Te liczby naprawdę motywują. Zwłaszcza w dni, kiedy nie mam cierpliwości albo ochoty napisać cokolwiek, bo i tak się zdarza. 

Nadchodzący, drugi rok blogowania na pewno będzie obfitował w wiele wyzwań i nowości dla mnie. Nie chcę tutaj niczego zapeszać, ale mam nadzieję, że spełni się moje marzenie o totalnie nowym wyglądzie bloga i jeszcze kilku innych rzeczach. Oby wszystko szło w dobrym kierunku i się rozwijało.

Chciałabym Wam serdecznie podziękować za każdą chwilę spędzoną pod tym adresem, każdą przeczytaną linijkę tekstu i każdy z komentarzy, który zostawiacie pod moimi postami. Jest mi naprawdę bardzo miło, że do mnie zaglądacie, że nie uciekacie w zastraszającym tempie. Na szczęście, ciągle Was przybywa i to jest bardzo budujące. Jest sens, dla którego prowadzę bloga i tym sensem jesteście właśnie Wy. Bez Was byłoby bardzo nudno i nieciekawie :) Dajecie mi niezłego kopa do działania i mam nadzieję, że nasze grono będzie się jeszcze bardziej powiększać. 

Na sam koniec, chcę Was poinformować, że w związku z urodzinami bloga, nie zapomniałam o Was. Na dniach powinno się pojawić rozdanie, w którym będzie całkiem sporo fajnych rzeczy do zgarnięcia. Będę chciała nagrodzić jedną osobę ciekawym zestawem kosmetyków. Czekam tylko na dostawę pewnych szminek, bez których nie może się to rozdanie odbyć. Mam nadzieję, że moja paka prezentów Was bardzo ucieszy. 

No cóż Kochani, raz jeszcze Wam serdecznie dziękuję za każdą minutę spędzoną ze mną. Za każdy komentarz, za każdą rozmowę, wiadomość prywatną. Za to, że dajecie mi tyle radości i sprawiacie, że codziennie staję się coraz bardziej pewna siebie. Dopiero od niedawna zaczyna do mnie docierać, w jakim miejscu jestem i że powiększa się liczba osób, którym mój blog przestaje być obojętny.

Obiecuję się rozwijać, nie zaniedbywać bloga i nadal dzielić się z Wami moimi opiniami. I sama sobie życzę na te pierwsze urodziny wszystkiego najlepszego :D 

Dzień Kobiet




No Kobietki! Nie pozostaje mi nic innego, jak życzyć Wam dziś wszystkiego, co najlepsze. 
Żebyście trafiały tylko na wspaniałych mężczyzn.
Żeby czerwona szminka nie trafiała na zęby.
Żeby maskara się nie rozmazywała.
Żeby lakier nie odpryskiwał.
Żeby dzisiejsze czekoladki poszły w cycki.
Żeby kwiatki długo stały w wazonie.
Żeby szpilki nie obtarły nóg.
Żeby faceci się za Wami oglądali. 
Żeby film w kinie nie okazał się nudny.
Żeby cały dzień był bardzo udany.
Żebyście miały jak najmniej powodów do fochów.
I żeby mężczyzna ugotował za Was obiad! (i jeszcze potem pozmywał :P) 
W sumie, to żeby szło wszystko po Waszej myśli.
I tak przez cały rok. 

Buziaki i miłego dnia!


Essie - pełna profeska, czy z drogerii?

Hej!

Dzisiaj przychodzę do Was z postem czysto edukacyjnym. Było parę pytań (w wyszukiwaniach), czym różni się drogeryjna wersja lakierów Essie, od tych profesjonalnych, więc postanowiłam naskrobać na ten temat parę słów.
Fakt, w sieci jest o tym parę postów, ale myślę, że mój dodatkowo nie zaszkodzi :) Chcę się podzielić z Wami moją opinią.

Lakierów Essie używam już od dawna. No, może nie jest to dekada, ale wydaje mi się, że zaczęłam się nimi interesować od momentu, gdy pierwszy raz zobaczyłam ich szafę w Super-Pharmie. Moim "najpierwsiejszym" lakierem był Mint Candy Apple i nadal go mam, niewykończonego (została końcóweczka). Chociaż wydaje mi się, że powinnam się już z nim rozstać i powitać nową buteleczkę.


(to nie jest moja cała kolekcja lakierów Essie :) )

Najpierw może zajmijmy się różnicami wizualnymi.

Na pierwszy rzut oka buteleczki różnią się od siebie.
Po pierwsze, nazwa lakieru znajduje się w innym miejscu. W wersji profesjonalnej występuje ona na naklejce na denku buteleczki, a w masowej są dwie formy. Te starsze lakiery mają naklejkę z nazwą na boku nakrętki i wytłoczoną literkę E, a te nowsze zaopatrzone są już w okrągłą nalepkę z nazwą (osobiście, ta podoba mi się najbardziej)





Poza tym, buteleczki mają wytłoczony napis ESSIE po dwóch stronach, ale w wersji profesjonalnej na jednym boku znajdziemy jeszcze napis PROFESSIONAL APPLICATION. W wersji drogeryjnej widnieje w tym miejscu biały napis Essie.




Tyle z zewnątrz. Teraz odkręcamy nakrętkę i od razu widać różnicę w pędzelkach. Wersja masowa ma wygodny (dla wielu osób wygodniejszy), szeroki pędzelek. Można go śmiało nazwać łopatką.
Profesjonalna ma za to bardzo wąski, praktycznie mówiąc, standardowy pędzelek. W gruncie rzeczy, nauczyłam się używać i jednego, i drugiego. Nie sprawiają mi prawie żadnych problemów. Dla mniej wprawionej ręki, radziłabym raczej te szerokie pędzelki. Są łatwiejsze w obsłudze, ale jak kto woli.



Formuła lakieru.
PODOBNO profesjonalna wersja różni się trwałością, która ma osiągać 7 dni, jest formułą oddychającą i wzmacniającą płytkę paznokcia. Ciężko to wybadać, ale fakt jest jeden. Lakiery profesjonalne są dużo rzadsze od tych dostępnych w drogeriach. Osobiście nie widzę różnicy w trwałości lakierów.

Dostępność.
Profesjonalne lakiery spotkamy w nailbarach, salonach kosmetycznych oraz możemy je nabyć w drogeriach internetowych, które zajmują się zaopatrzeniem takich miejsc. Jedną z nich jest hairstore.pl (są w znacznie niższej cenie). Ich cena waha się od 41-49 zł. 

Lakiery z wersji masowej dostępne są w praktycznie większości drogerii internetowych i tych stacjonarnych. Dostaniecie je np. w Super-Pharmie i Hebe. Tam kosztują od 31-35zł.

Poza tym, w wersji drogeryjnej, w szafach odnajdziemy około 100 różnych lakierów. Natomiast wersja profesjonalna ma w swojej ofercie aż 160 odcieni, w tym co roku wypuszczane są nowe kolekcje. Jest ich 7 w roku.

Ja lubię i jedne, i drugie. Każda z wersji ma swoje plusy i minusy. Dlatego warto spróbować, która będzie Wam odpowiadać. Jak się domyślacie,  uwielbiam lakiery Essie i kupowanie oraz używanie kolejnych sprawia mi naprawdę ogromną przyjemność. A Wy? Jaką markę lubicie najbardziej?  Zwracacie uwagę na to, czy kupujecie wersje drogeryjne, czy profesjonalne? 

Wielka bitwa różowych jajek: Inglot vs. BeautyBlender

Witajcie!

Dzisiaj post, na który czekaliście. Statystki wyszukiwań na moim blogu szaleją pod tym względem i codziennie widzę wpisywane hasła o beauty blendera  i gąbeczkę z Inglota.  Mimo że ostateczna recenzja jajeczka BB się jeszcze u mnie nie pojawiła, to postanowiłam, że podzielę się z Wami zdaniem na temat jednego i drugiego. Chociaż na pewno beauty blender doczeka się osobnego posta. Uważam, że na to zasłużył.

Dzisiaj skupimy się na porównaniu obu gąbeczek i odpowiedzeniu sobie na pytanie, czy są do siebie podobne tylko z wyglądu. 

Przede wszystkim różni je cena, jaką musimy za nie zapłacić. Kultowe, różowe jajeczko nie należy do najtańszych. Musimy na nie wydać całkiem sporo, bo aż 79zł. Dlatego uważam, że warto je kupować w duopaku. Fakt, na raz trzeba wydać znacznie większą kwotę, bo aż 119zł, ale jest to dosyć spora oszczędność.


Gąbeczka z Inglota, to koszt rzędu 42zł. Mamy tutaj do czynienia ze znacznie niższą kwotą, jaką należy na nie wydać i to chyba największa zaleta tego produktu.

To, co mnie bardzo w beautyblenderze denerwuje, to fakt, że nie jest dostępny stacjonarnie. Czy naprawdę byłoby to takie trudne wprowadzić go do jakieś większej sieci drogerii? Nie miałabym nic przeciwko, gdyby znalazł się w Douglasie albo Hebe. Zawsze jest to większy komfort związany z brakiem kosztów dostawy. No i byłoby fajnie, gdyby każdy mógł zobaczyć jajeczko na żywo i mógł je sobie pomacać.


Tutaj na korzyść Pro Blending Sponge, bo tak się nazywa konkurencyjne jajeczko, działa sieć salonów i wysp, na których możemy spokojnie dotknąć jajeczko i zweryfikować przed zakupem, czy w ogóle chcemy je nabyć.

I to chyba byłoby na tyle aspektów, przy których jajeczko z Inglota może sobie zasłużyć na lepszy rezultat względem beautyblendera. A szkoda.


Zacznę może od konkretów i nie będę Wam tutaj owijać w bawełnę, rozwlekając się na osiemnaście stron. Jajeczko z Inglota po prostu jest gorsze. Jest marną podróbką. I dlaczego nazywam je podróbką/"tańszym odpowiednikiem"? Czy dupem, jak kto woli :P Bo zwyczajnie Inglot zakończył na podobieństwach obu produktów w kwestii wizualnej. Na tym koniec. Finito!

Przede wszystkim, jak widzicie to na zdjęciach (tak w ogóle, to jajeczka są bardzo niefotogeniczne i ciężko było mi je dobrze uchwycić :) ), jajeczka różnią się teksturą. Beautyblender jest bardziej porowaty, mięciutki i przypomina skórę. Fajnie się nim operuje i naprawdę, nawet największy laik nie zrobi sobie nim krzywdy. Wydaje mi się, że to najbezpieczniejsza forma nakładania podkładu i dodatkowo wszystko dzięki niemu wygląda po prostu fenomenalnie.  Daje sobą łatwo manipulować, ale w sensie fizycznym :P Jest giętki i sprężysty. Łatwo można go ścisnąć. To naprawdę duży komfort, zwłaszcza przy namaczaniu go przed nałożeniem makijażu oraz przy jego czyszczeniu. Mycie BB jest praktycznie bezproblemowe. Fakt, jedne podkłady wymywają się lepiej, inne gorzej, ale nadal... nie ma większych problemów przy jego czyszczeniu. Radziłabym jednak zachować ostrożność. /Ja, moimi długimi paznokciami niestety zrobiłam już sobie nieciekawą dziurkę :(/




Jak wypada Pro Blendig Sponge? Średnio. To znaczy, on działa tak samo jak BB i nie widać specjalnej różnicy w tym, jak podkład wygląda na buzi. Jest jednak spora przepaść dzieląca obie gąbeczki. Inglotowskie jajo jest bardzo zbite, powiedziałabym "ciężkie", podczas gdy BB jest lżejszy w dłoni. Jajeczko rodzimej firmy niestety nie może się pochwalić taką samą fakturą. Jest ewidentnie wykonane z innego tworzywa. I niestety, jest to niekorzystne.
Najprościej mówiąc, nie daje takiej przyjemności i komfortu z używania jajeczka. Jest nieprzyjemny i mam wrażenie, jakby "uderzał" w twarz. Fakt, nie zrobimy sobie nim żadnego siniaka pod okiem, ale niestety nie jest też zbyt fajny.
Tragicznie się go namacza wodą. Przy BB jest to dosłownie chwila, a tutaj się moczy i moczy, i zajmuje to znacznie więcej czasu. Mycie też nie należy do najprostszych. Jest raczej uciążliwe i uporczywe. Znacznie dłużej schnie. Ja myję swojego BB co wieczór i rano jest już skurczony i suchutki. Jajko z Inglota niestety potrzebuje bardziej doby do wyschnięcia.



Podsumowując, powiem szczerze, że na jajko z Inglota już się nie skuszę. Wolę wydać więcej i zapłacić w ten sposób też za komfort, jaki przynosi mi używanie oryginalnego beautyblendera. Nie to, żeby inaczej wyglądał po nich podkład na twarzy, czy korektor pod oczami, bo ta kwestia pozostaje bez zmian. Jednak ogromnym plusem jest miękkość BB i właśnie dlatego z niego nie zrezygnuję. Gdy mój już mi się wysłuży, to na pewno kupię kolejnego.

Dla osób, które nigdy nie miały styczności z beautyblenderem, polecam zapoznanie się z jajeczkiem z Inglota. Myślę, że wtedy spełni Wasze oczekiwania. Osobom, które nie chcą też przepłacać za "kawałek gąbki" - też się sprawdzi. Niestety, a może stety, poznałam zalety BB przed jajkiem z Inglota i swojego zdania nie zmienię. Wiem, że wiele z Was nie rozumie fenomenu różowego jajeczka. Ja jednak jestem w nim bezgranicznie zakochana.

A jakie jest Wasze zdanie? Posiadacie któreś z jajeczek? Uważacie je za ważną rzecz w Waszym makijażu?


DO GÓRY