Ulubieńcy maja

 Nastała wiekopomna chwila! 
Mój blog ma już ponad rok i sama nie wierzę, że jeszcze nigdy nie opublikowałam ulubieńców. Dlatego myślę, że w końcu przyszła na to pora. Dzisiaj podzielę się z Wami moimi faworytami z maja. I już nie mogę się doczekać czerwca, bo to mój ulubiony miesiąc w roku. Głównie ze względu na moje urodziny :)


Właściwie, to ulubieńców wielu nie będzie. Jest sporo rzeczy z kolorówki, jedna z pielęgnacji i dwie kompletnie nie związane z tymi kategoriami. 


W  tym miesiącu wręcz męczę moje meteoryty Guerlain. Lubię ich używać i powiem szczerze, że już sobie nie wyobrażam bez nich makijażu. Jeszcze kilka lat temu twierdziłam, że to jest produkt dla dojrzałych pań, a na pewno nie dla mnie. Zmieniłam zdanie. I Wam (jeśli też tak uważacie) też tego życzę.

Bronzer z The Body Shopu, to mój jedyny bronzer, ale nie będę ukrywać, że chwilowo nie mam ochoty na żaden inny. Jest fajnie wytłoczony w kształt plastra miodu, ma odpowiedni dla mnie kolor i długo się utrzymuje.  Szkoda tylko, że opakowanie się zaczyna trochę niszczyć.

Żel utrwalający brwi z Revlonu udało mi się kupić już dawno temu, w Pepco. Jak dla mnie, to świetny produkt. Wiem, że wiele dziewczyn na niego narzeka, że nie spełnia ich oczekiwań, ale dla mnie jest ok. Trzyma moje brwi w jednym miejscu przez cały dzień. Jestem z niego zadowolona.


Jestem wręcz zakochana w płynie do czyszczenia pędzli, który nie wymaga spłukiwania. Kupiłam go w Sephorze. Pięknie pachnie, pędzle są czyściutkie a ja zadowolona, że ratuje mnie od prania :)

L'oreal Blur Cream był zakupowym rozczarowaniem, bo nie sądziłam, że dałam się nabrać na podkładową bazę. Okazało się właśnie, że producent sobie zakpił i opisał produkt, jako rożny dla innych kolorów cery. Mimo wszystko, jestem bardzo zadowolona z jej działania. Używam bazy przy każdym makijażu i nic złego się nie dzieje.

Clarins, Lip Perfector, to mój powrót do karmelowego polepszacza ust ;) Pięknie pachnie i znakomicie nawilża moje usta. Kolor ma niezobowiązujący, więc jest idealny na co dzień. 

Maskara Twist Up the Volume jest moją ulubioną i na razie nie znalazłam lepszej. Chociaż szukam :) Dwie szczoteczki w jednym zapewniają mi taki efekt, na jaki mam ochotę danego dnia. 


Notes Moleskine udało mi się wygrać na portalu lubimyczytac.pl. To już moja druga wygrana na tej stronie i bardzo się z niej cieszę. Notes jest poręczny i przede wszystkim bardzo cieszy moje oko. Jest solidnie wykonany i bardzo mi pomaga w sesji, którą już zaczęłam na dobre. 

Róż z Celii kupiłam w Biedronce. Kosztował mnie całe 7.99! Jest bardzo mocno napigmentowany i po prostu przepiękny. Używam go ostatnio bardzo często.


Krem do rąk z serii SPA RESORT Hawaii, od Dr Ireny Eris trafił do mnie podczas konsultacji w Douglasie. Towarzyszyłam Marcie, gdy miała umówioną hennę brwi i sama rozglądałam się po szafach w drogerii. W tym momencie zaczepiła mnie pewna pani, która przeprowadziła mi badanie skóry. Dowiedziałam się właściwie tego, co sama o swojej skórze myślałam, ale dostałam parę produktów, które sobie teraz sprawdzam. I ten krem do rąk bardzo mi się spodobał. Tubka wygląda na małą, ale mieści w sobie 30ml kremu, który pięknie pachnie i jest leciutki. Bardzo się polubiliśmy. 

Intensywnie używam też pomadki w kredce z Bourjois. Mój kolor, to Peach on the Beach, który jest fantastyczny. Sam produkt fajnie utrzymuje się na ustach, daje ładny połysk i maksimum nawilżenia na ustach. 


Tam taram tam tam!
Jeśli nie śledzicie mnie na Facebooku (gdzie Was serdecznie zapraszam!), to nie wiecie jeszcze, że stałam się posiadaczką torebki Michaela Korsa. W gruncie rzeczy jest to pokrowiec na MacBooka Air, ale dla mnie jest to prześliczna kopertówka. Jest biała, solidnie wykonana. W środku ma złotą podszewkę. Serce mi bije mocniej, gdy na nią patrzę.

Nie zmienia to faktu, że nadal marzy mi się duża torba i DAJ BOŻE, jak wszystko pójdzie zgodnie z moimi planami, to (TFU TFU przez ramię) już niedługo będzie moja. 
Co myślicie o mojej nowej kopertówce?



Uff! To już wszystko. Obiecuję, że postaram się robić takich ulubieńców już co miesiąc. 
A co z Waszymi ulubieńcami? Coś nam się powtarza? ;)

MAC Girl About Town


Dzisiaj chciałabym Wam pokazać z bliska Girl About Town. Wiecie doskonale, że swoje szminki kupiłam na promocji w Douglasie, dzięki czemu zamiast 86zł zapłaciłam 71zł za jedną sztukę. 

Jej piękne opakowanie, o którym nie wspomniałam ani słowem w poprzednim poście (klik), jest dość ciężkie, jak na szminkę. Solidnie wykonane, z metalowymi akcentami. Co ciekawe, ma w sobie niewielkie wypustki, które klikają podczas zamykania opakowania szminki. Mamy przynajmniej pewność, że szminka nie otworzy się sama w torebce.






Podczas zakupów na douglas.pl, kupiłam też inną kultową szminkę, Angel. Obie decyzje były świetne i nie żałuję, że to na nie zdecydowałam się na początku swojej przygody z pomadkami firmy MAC.




Girl About Town, to wykończenie Amplified. Szminki z tego "gatunku" mają w sobie mnóstwo koloru, są kremowe, wyraziste, dają mocne krycie, ale nadal są błyszczące.



Ta pomadka również świetnie się sprawdza na co dzień. Co nie znaczy, że nie spisze się dobrze przy mocniejszym makijażu na większe wyjścia. Jest soczysta i oczami wyobraźni widzę ją w letnich makijażach. 


Ta soczysta fuksja jest według mnie odważna, nie powiem. A ja ostatnio mam ogromną ochotę na noszenie ciekawych szminek. Chyba powoli do tego dojrzewam, że przestaję się wstydzić malować usta. Jeszcze jakiś czas temu strasznie mnie to krępowało. Teraz robię to dla swojej przyjemności. 

Girl About Town ładnie wybiela zęby i nie ma tendencji do migrowania na nie podczas mówienia. Przyzwoicie się utrzymuje i zwyczajnie ją uwielbiam.

Trafiła już do Waszego serca, czy jednak Was nie przekonałam? 

TAG: Ile jest warta moja twarz?

Hej!

Dawno nie było u mnie żadnego TAGu, o ile jakiś kiedykolwiek był ;) Przygotowywałam długi czas 50 faktów o mnie, ale jeszcze się nie ukazał. Dajcie mi znać, czy macie jeszcze ochotę coś takiego przeczytać ;)

Z racji tego, że lubię TAGi na YouTubie, postanowiłam się za taki zabrać. Chociaż nie powiem, czasami jest ich znacząco za dużo i sporo omijam, bo nudzi mnie słuchanie piętnasty raz tego samego pytania. Zagraniczny YT zalał ostatnio Lip Product Addict, na który mam chrapkę, ale jeszcze się do końca nie zebrałam do jego stworzenia. 

Dzisiaj za to kilka słów o moim codziennym makijażu twarzy, czego używam i przede wszystkim, ile to wszystko kosztuje. Nie będę ukrywać, że obawiam się sumy końcowej, bo nie podliczyłam jeszcze wszystkiego z kalkulatorem w ręku, ale niestety poglądowo ceny znam. I to mnie przeraża ;)

Oczywiście, jak udało mi się coś upolować na promocji, to nie zamierzam podawać innej ceny niż właśnie ta. Oby mnie to uratowało! 

No to zaczynamy?



Tutaj jest wszystko, co nakładam na twarz, gdy wykonuję mój standardowy makijaż. Nie będę ukrywać, że nie jestem osobą, która do sklepu idzie w pełnym makijażu. "Naturalność" zdarza mi się często, a już najbardziej właśnie w ciepłych miesiącach, gdzie wolę dać skórze oddychać, niż przytłaczać ją toną kosmetyków. No i jestem śpiochem! Wolę czasem pospać te kilka minut dłużej, niż siedzieć przy toaletce ;)


Przede wszystkim, po nałożeniu kremu do twarzy sięgam po bazę pod makijaż. Często omijałam ten krok, ale ostatnio stał się on moim niezbędnikiem. Makijaż lepiej mi się utrzymuje, pory są wyrównane a ja szczęśliwsza ;) Następnie sięgam po coś do wypełnienia brwi. Przez długi czas kochałam się w Aqua Brow, ale ostatnio nie chce mi się z nim paćkać i szybciej mi idzie z cieniem w kremie Maybelline, w odcieniu Permanent Taupe. Na wypełnione brwi nakładam jeszcze żel Brow Drama. Na linię wodną i pod łuki brwiowe wędruje cielista kredka Essence



Potem jadę z cieniami do oczu. Wolę umalować oczy zanim sięgnę po podkład. Zawsze żałuję innej kombinacji, bo nie ma takiego dnia, żeby chociaż odrobina cienia mi się nie osypała. Jeśli chodzi o moje cienie, to sięgam ostatnio namiętnie po moje perełki z MACa, Satin Taupe i Naked Lunch. Ten ostatni doznał lekkiego wgniecenia, o czym już ode mnie słyszeliście.


W nawyk weszło mi podkręcanie rzęs zalotką i używam jej już chyba za każdym razem. Zaraz potem tuszuję rzęsy moim ulubieńcem, czyli Bourjois Twist Up the Volume. I dopiero teraz chwytam za podkład. Męczę ostatnio intensywnie mój zakup z szafy Chanel. Mowa tutaj o Perfection Lumiere Velvet. Okolice pod oczami rozświetlam korektorem z L'oreal, Lumi Magique. Zdarza mi się sięgnąć po MAC Pro Longwear Concealer, ale to w sytuacjach wymagających niezłego krycia. Okolice pod oczami i strefę T przypudrowuję moim pudrem-odsypką z Ben Nye, w kolorze Cameo. Mam go już długo, a w zapasie czeka jeszcze Fair, ale czuję, że jak W KOŃCU zużyję te odsypki, to zdecyduję się na zakup pełnowymiarowego pudru. 
Całą twarz przypruszam na koniec pudrem wykańczającym makijaż, czyli moimi Meteorytami Guerlain.


Zostały mi już tylko policzki i usta. Na te pierwsze nakładam kremowy róż Chanel, z którym zdradziłam ostatnio Hervanę Benefitu. Skradł moje serce, ale niestety muszę zaopatrzyć się w porządny pędzelek typu duo-fiber, bo jednak nie przepadam za używaniem palców w makijażu. Do konturowania, ale dość delikatnego używam bronzera z The Body Shopu. Usta maluję pomadką MAC, w odcieniu Angel, którą ostatnio wręcz maltretuję. Na koniec jeszcze delikatne muśnięcie ukochaną Mary Lou na szczytach kości policzkowych i jestem gotowa do drogi ;)

To teraz chyba czas na podliczenie wszystkiego, czyli to, czego się najbardziej obawiam. 

Co prawda, dwa kosmetyki kupiłam w Norwegii i ich cena będzie niestety znacznie większa niż u nas. Co tak naprawdę ma inne przeliczenie, jeśli chodzi o zarobki. Dlatego podam ich ceny, ale nie skupiałabym się raczej na nich zbyt długo.

1. Maybelline, Color Tatoo, Permanent Taupe             17zł
2. Maybelline, Brow Drama                                         149kr - ok. 75zł
3. Essence,  kredka nude                                             9zł
4. MAC, Satin Taupe i Naked Lunch                           54zł/szt.
5. Bourjois, maskara Twist Up the Volume                  40zł
6. Chanel, Perfection Lumiere Velvet                           150zł (strefa bezcłowa)
7. L'oreal, Lumi Magique                                             24zł
8. Ben Nye, Cameo, odsypka                                     15zł
9. Guerlain, Meteoryty                                                 220zł
10. Chanel, róż w kremie                                             125zł (strefa bezcłowa)
11. The Body Shop, Honey Bronzer                            65zł
12. MAC, Angel                                                         71 zł
13. The Balm, Mary Lou-Manizer                                65zł
14. L'oreal, Blur Cream                                              179kr - ok. 89zł
(w bloggerze wszystko jest równe, a w poście już mi się chamsko rozjeżdża!!!)

Celowo nie liczyłam tutaj żadnych pędzli do makijażu i innych tego typu rzeczy, bo uważam, że to nie jest na nie miejsce ;)

RAZEM daje to mi... 1 073zł. Policzyłam to 6 razy, żeby sprawdzić, czy przypadkiem się nie pomyliłam. Nie pomyliłam się.  

Idę się pochlastać...

Nawet nie wiem, jak to się stało!
Ale z drugiej strony, to są dobre jakościowo produkty, które starczą mi na lata i... same wiecie ;)

Dajcie znać w komentarzach, co sądzicie. Dużo, czy w skali jakości i wydajności, jednak niedużo. Chętnie poczytam Wasze odpowiedzi na ten TAG, więc śmiało linkujcie swoje posty niżej. No i zachęcam całą resztę do takiego podsumowania. Nie odpowiadam jednak za późniejsze problemy z ciśnieniem ;)

ROZDANIE! SZUKAM WŁAŚCICIELA ZIELONEJ POMADKI BARRY M

Hejka!

Chciałam Wam szybciutko powiedzieć, że na moim facebookowym fanpejdżu rozpoczęła się właśnie fajna akcja. 


W rozdaniu możecie wygrać pomadkę Barry M, Touch of Magic, której recenzję znajdziecie pod tym adresem. Jest zielona i zmienia swój kolor na ustach posiadacza ;)

Dodatkowo dorzucam podkład Soraya w kolorze 01.
Kosmetyki są nowe i nieużywane.

LINK DO ROZDANIA : KLIK KLIK KLIK KLIK KLIK

Żeby wziąć udział w rozdaniu (które odbywa się na Facebooku!) musicie lubić mój profil, udostępnić zdjęcie konkursowe i wyrazić chęć udziału w komentarzu. To tyle ;)

Czekam na Wasze zgłoszenia do 6. czerwca.
POWODZENIA!

O tym, że warto czasem grzebać przy kasie || kremowy cień Shiseido

  Hejka!

Dzisiaj taka krótka historyjka z recenzją w tle. Czy Wy też z reguły nie zwracacie uwagi na przecenione rzeczy w Sephorze, czy Douglasie? Już pal sześć, że w tej pierwszej robią coś wrednego i przeceniaki są w najdalszej, najciemniejszej części sklepu. Zanim tam dotrzesz, to już Ci się nic nie chce ;) W Douglasie, takie przeceniaki często są przy kasach. W dużych, szklanych misach. Czasem trafiają się jakieś lakiery, czasem kolorówka do makijażu. 

W ten sposób właśnie, można upolować naprawdę ciekawe rzeczy. Często nawet taniej o połowę, czy więcej. 


Z tego miejsca dziękuję Marcie, która udostępniła swój kosmetyk i dała mi go pomacać, jako pierwszej ;)



Kremowy cień Shiseido standardowo kosztuje 125zł. Ten tutaj kosztował 60zł. Tak, nadal wiele, ale to Shiseido! :D Rozumiecie... 


Kolor jest czysty, perłowy i pełen blasku. Opakowanie, to klasyczny słoiczek, który jest przejrzysty i widać przez niego, z jakim cieniem mamy do czynienia. Co ciekawe, słoiczek nie przekłamuje koloru produktu. 


Sam cień jest niezwykle kremowy i dobrze nakłada się palcem. Oczywiście, nie radzę ładować palców do kosmetyku, jeśli macie długie paznokcie. Ja po hybrydzie nie mogę doprowadzić moich paznokci do ładu i składu, więc ostatnio mam je tak krótkie, że macam sobie palcem we wszystkich moich kosmetykach, w jakich się da ;) Mimo to, cień nakłada się też dobrze syntetycznym pędzelkiem.


Może służyć jako baza, podbijająca inne cienie, które nakładamy na powiekę. Świetnie nada się do mocnego makijażu smokey i delikatnego, i nudnego codzienniaka. Zwłaszcza, jak nie mamy z rana czasu. Fajnie też wygląda nałożony na sam środek powieki, już po nałożeniu wszystkich cieni, po to, żeby maksymalnie wykorzystać jego połyskujący blask. Dobrze spisuje się w kącikach oczu i tak sobie myślę, że mógłby być ciekawym, kremowym rozświetlaczem. Jeszcze tego nie sprawdziłam, ale zrobię to.






Naprawdę niewiele trzeba, żeby pokryć nim całą powiekę. Nałożony lekko, da ładny i dziewczęcy makijaż. Budując jego kolor i krycie, można stworzyć naprawdę intensywną i połyskującą złotą barwę. Długo utrzymuje się na powiece, nie migruje, nie roluje i nie wchodzi w różne dziwne zakamarki powiek. 

Mnie się bardzo podoba, zwłaszcza ze względu na kolor, który niewątpliwie wpada w oko. Cud, miód i orzeszki. Tylko cena spora, jeśli trzeba by było sobie go kupić za regularną kwotę. Jednak jestem łowcą promocji i zdecydowanie bardziej cieszę się z zakupu, jeśli uda mi się na nim zaoszczędzić.

To teraz się przyznajcie. Grzebiecie w takich "przecenionych" miejscach, czy omijacie szerokim łukiem? Mówię Wam, czasami można trafić na perełki ;)

MAC Angel


 Jak już wszystkich zdążyłam poinformować, jestem posiadaczką szminek MACa. TAK. W KOŃCU. Było to moim sporym marzeniem i udało mi się je spełnić przy pomocy mamy. 


Zdecydowałam się na dwie pomadki, które zakupiłam podczas nocy zakupów na douglas.pl. Trafiło się wtedy -20%, więc akcja idealna. W związku z tym za jedną sztukę zapłaciłam 71zł zamiast 86zł. Prawda, że przyjemnie? 


Dzisiaj pokazuję Wam z bliska Angel. Chyba jedną z najbardziej znanych i kultowych już pomadek MAC. Podobno jest to ulubiona szminka Kim Kardashian. Nie to, żeby Kim była dla mnie jakimś wyznacznikiem, bo za nią nie przepadam, ale fakt perfekcyjnego (choć ciężkiego) makijażu, trzeba jej oddać.


Pomadka jest meganawilżająca i pachnąca. Nie do końca wiem, jak opisać Wam zapach pomadek MAC, ale jest to coś na pograniczu słodkiego, waniliowego karmelu i typowego zapachu szminki. Mogłabym ją wąchać i wąchać. Co lepsze, czuć ten zapach pod nosem, ale nie jest on zbyt intensywny.


Wkończenie nazywa się Frost i właściwie sama musiałam sprawdzić, czym to się charakteryzuje. Podobno jest to efekt zmrożonego połysku i metaliczne wykończenie (KLIK). Jak wspomniałam wyżej, jest bardzo kremowa i nawilżająca. Sunie po ustach, jak masełko.

Oczywiście, jestem nienormalna i tak, jak małe dziecko idzie spać z nową zabawką, tak ja wysmarowałam się nią do spania. Taka byłam podekscytowana :D W każdym razie, powiem Wam, że rano obudziłam się z ustami, jak gąbeczki. Nie mam już zamiaru używać jej zamiast Tisane. Za drogo wychodzi :D


Chciałam mój pierwszy szminkowy zakup z MACa nakierować na kolory, które są kultowe i będę z nich na pewno zadowolona. Co więcej, zależało mi na kolorach, które będę mogła używać na co dzień, a nie od święta. Nie po to decyduję się na szminkę za taką cenę, żeby używać jej od wielkiego dzwonu. Dlatego postawiłam na Angel.

Angel, to dla mnie róż-ideał. Jest jasna, ale nie blada. Podkreśla biel zębów i całą twarz. Zwraca uwagę, ale dyskretnie. Ożywia cerę, świetnie sprawdza się w wieczorowym makijażu, jak i tym na co dzień, który ograniczam do minimum.


Fajnie się na ustach utrzymuje. Wiadomo, jeśli pomadka nie jest matowa, to na ustach nie wytrzymuje bardzo długo, ale czas jej żywotności jest przyzwoity. 


Normalnie, jest rewelacja. Jestem z niej bardzo zadowolona i już chyba rozumiem, czym tak bardzo zachwycają się miliony dziewczyn na całym świecie. Kosmetyki MAC są warte całego zachodu. Stałam się jeszcze większą fanką MACa i czuję, że na tych dwóch (o drugiej wkrótce) panienkach się nie skończy. 

Macie swoje pomadki MACa? Wzdychacie za którąś szczególnie? ;) Jestem ciekawa, czy jeśli miałybyście mieć swoją pierwszą szminkę tego typu, to zdecydowałybyście się na coś codziennego, czy jednak poszłybyście w szalony kolor? 

Clarins, Pure Melt Cleansing Gel

 Żelo-olejek Clarins trafił w moje łapki w strefie wolnocłowej na lotnisku. Jeśli jeszcze nie znacie tej historii, to polecam nadrobić zaległości TUTAJ. Jak wiecie, szukałam dość intensywnie Take the Day Off Clinique, ale niestety nie udało mi się go upolować. W ogóle nie był dostępny w ich szafie.


Miła pani-pomocnica, rodem z Douglasa ("czy mogę w czymś pomóc?") przyczepiła się do mnie i nie chciała odejść. Powiedziałam jej więc czego szukam, a ta pokręciła nosem, że pierwsze słyszy i nie zna tego produktu. No cóż, mogłam tylko wzruszyć ramionami. Wtedy też postanowiła pobiec do szafy Clarinsa i powiedzieć mi, że sama używa tego produktu. 

Tak na marginesie. Zwróciłyście uwagę, że te babeczki w drogeriach wszystkiego już SAME używały? JA uwielbiam słuchać w Douglasie, gdy idziemy z Kubą poniuchać perfumy (które później kupujemy w Internecie), że te babeczki kupiły już chyba wszystkie możliwe zapachy swoim narzeczonym. Marketing marketingiem, ale no ludzie święci!

W każdym razie, w Oslo dałam się wtedy namówić, bo koniecznie, ale to koniecznie chciałam jakiś klenzing oil do demakijażu twarzy. Nie było opcji, że wyjdę stamtąd bez niego. 



Kosztował mnie (na nasze) około 80zł. Fajnie, że zaoszczędziłam, bo w Sephorze trzeba za niego dać 109zł. Co lepsze, widziałam go tylko internetowo. Być może w Waszych Sephorach jest dostępny, ale w szczecińskiej (w Kaskadzie) olejku nie uświadczycie. Tubka mieści w sobie 125ml produktu. 

Tubka jest wykonana przyjemnie dla oka i bardzo podoba mi się, jak się prezentuje na umywalce w moim domu. Nie ukrywam, że lubię, gdy kosmetyki dobrze wyglądają. 



Olejek marula, to nic innego, jak konkurent olejku arganowego. Drzewo marula rośnie w Afryce i tam też najbardziej znane są jego dobroczynne właściwości dla skóry. Owoce marula pachną bardzo przyjemnie, lekko cytrynowo. Podobnie też pachnie sam olejek. W Polsce znany jest też likier z tego owocu, Amarula.

Sam olej marula zawiera w sobie wiele witaminy E, antyoksydanty oraz kwas oleinowy. Jest więc wspaniały do codziennej pielęgnacji. Nic dziwnego, że powoli wkracza na nasz rynek. 


Żel nakładamy na suchą skórę twarzy i masujemy. Pod wpływem ciepła naszej twarzy i opuszków palców rozpuszcza się on i zmienia swoją formę w przyjemny olejek. Zapach jest delikatny i odprężający. Sam proces zmywania makijażu staje się o niebo przyjemniejszy i relaksujący. 



Tutaj to może wyglądać, jakby do końca sobie nie poradził ze zmyciem tuszu i eyelinera. Nic bardziej mylnego dziewczyny. Po tym, jak dodamy do wszystkiego wodę, zmienia się on w coś, co przypomina mleczko. I cała reszta, która została na skórze - znika. Co z resztą widzicie na ostatnim zdjęciu.



Świetnie radzi sobie z demakijażem. Zmywa dosłownie wszystko, dobrze rozpuszcza maskarę i nie pozostawia po niej śladu. Po tym, gdy już rozpuścimy wszystkie produkty, które były na naszej twarzy możemy zmyć produkt wodą, co zmieni olejek na twarzy w mleczko. O czym napisałam już wyżej. Ja bardzo lubię używać w tym celu gorącej szmatki muślinowej, którą ostatnio przeprosiłam i na nowo się zakochałam.

Produkt kompletnie mnie nie wysuszył, ładnie zmywa makijaż i bardzo go polubiłam. Nie do końca jestem przekonana, czy jest warty swojej ceny, ale kupowany "po taniości" cieszy bardziej. Przepadłam jednak, jeśli chodzi o metodę zmywania makijażu olejkami, czy balsamami. Na pewno będę szukała jeszcze innych, fajnych produktów tego typu. 

Bardzo Wam ten produkt Clarinsa polecam. Jest naprawdę ciekawy i zrobił na mnie wrażenie. Jedyny minus według mnie, to cena.


Lubicie tę formę zmywania twarzy, czy może jednak nie przepadacie za nią? Zostajecie przy płynach micelarnych?
DO GÓRY