W końcu! || hibiskusowy tonik Sylveco

Dzisiejszy post będzie o pielęgnacji. 
Czyli o tym, jak to zawsze się naprodukuję, a odzew pod postem jest stosunkowo mały. Standardzik. Koleżanki po fachu potwierdzą ;) Nie dziwię się Wam. Ja też chętniej czytam o kolorówce, niż o pielęgnacji. 

Mimo to, liczę na minimalny odzew ;)


 Hibiskusowy tonik do twarzy Sylveco, to rzecz którą przytaszczyłam (dosłownie) ze sobą z Warszawy.  Jeśli jesteście ciekawe, co tam robiłam - zapraszam do kliknięcia w ten LINK
Tam też dowiedziałam się czegoś więcej o marce Sylveco i miałam z nią styczność po raz pierwszy. To znaczy, już trochę czytałam wcześniej na temat tych kosmetyków, ale nieszczególnie mnie do nich ciągnęło. Może dlatego, że były dla mnie trudno dostępne. Nie ma możliwości dostać ich w drogerii. Jedyną opcją są apteki, sklepy zielarskie i ze zdrową żywnością. 


Postów na temat ich kosmetyków, w najbliższym czasie znajdziecie na blogu jeszcze dwa. Trzy kosmetyki zostały nam wręczone do testów i wszystkie trzy uważam za godne uwagi. Z rezerwą podchodzę do takich spotkaniowych prezentów i nie zachwycam się byle czym, czy nie piszę recenzji, jeśli coś mnie szczególnie nie zachwyci (albo w drugą stronę). 

Toniki w mojej karierze miałam trzy. Ten jest czwarty. I chyba muszę powiedzieć - do czterech razy sztuka. CHOCIAŻ, nadal marzy mi się wersja toniku, który uda mi się kupić z atomizerem. Przepadam za wodą termalną Uriage i chciałabym, żeby mój tonik miał podobną formę. 

Dlatego post nosi nazwę "w końcu!", bo w końcu znalazłam tonik, który mnie zadowolił. 

Kiedyś traktowałam ten temat po macoszemu. Kompletnie mnie toniki nie obchodziły i uważałam, że są stratą kasy i czasu. Potem jednak do mnie dotarło, że warto ich używać. Żaden jednak nie spełniał moich oczekiwań na tyle, żebym ostatecznie nie wracała do ponownego przemywania twarzy płynem micelarnym, czy wodą termalną. 

 Nie każdemu uda się uchwycić bąbelek ;) 

Marka Sylveco może pochwalić się fantastycznymi składami kosmetyków. I tak też jest w tym przypadku. Skład jest prosty, krótki i całkiem spoko. 

Bałam się zapachu, bo nie ukrywam, że jeśli jakiś kosmetyk nieprzyjemnie pachnie, to nie dam rady go używać. W dzieciństwie mama często poiła mnie hibiskusową herbatą, więc miałam nadzieję, że źle nie będzie. I nie jest. Zapach jest delikatny, nienachalny, bardzo przyjemny i ulatnia się ze skóry.

Czerwone zabarwienie kosmetyku nie ma przełożenia na skórze i nie barwi jej. Sam tonik jest dla mnie czymś delikatnie bardziej zagęszczonym niż woda. Nie nazwę go jednak żelem. Czytałam wiele opinii, że jest gęsty, ale nie wiem... Ja tak nie uważam. Dlatego używanie go przypadło mi do gustu i nie wyobrażam sobie już dnia bez niego. Jest lekki, delikatny i hipoalergiczny. Szybko się wchłania i pozostawia skórę lekko nawilżoną. Oczywiście nie obejdzie się bez kremu. To chyba logiczne.

Ostatnio przechodzę przez mękę. Na dworze panuje pyłkowe szaleństwo, mój nos i oczy nie wytrzymują, ale skóra wcale nie pozostaje w tyle. Niestety odbija się to na mojej cerze, która jest od niedawna bardzo podrażniona. Dobiłam się też ostatnimi czasy odłożeniem tabletek antykoncepcyjnych, dzięki czemu mam chwilowo nowe ciekawostki, co rano. 
Używanie toniku trochę mi pomaga. Uspokaja moją skórę, która ostatnio nie ma łatwego życia.


Wydaje mi się, że dobrze widać jego konsystencję na tym zdjęciu. Coś pomiędzy żelem, a wodą. 
Buteleczka jest ciemna, co akurat mnie się podoba. Jakoś nie przepadam za przezroczystymi opakowaniami, mimo że widać w nich, ile produktu nam jeszcze zostało. Za około 16zł kupimy 150ml toniku. 
Przy jego wydajności, która według mnie jest średnia na jeża, to całkiem dobra cena. Ja kupię go ponownie.
Szkoda tylko, że tak słabo z dostępnością, ale na spotkaniu dowiedziałam się, że marka Sylveco nie ma zamiaru wejść do sprzedaży drogeryjnej. Dziewczynom ze Szczecina radzę wybrać się do sklepu ze zdrową żywnością koło Galerii Kaskada. Tam jest naprawdę spory wybór. Słyszałam też o EkoDeli. Kosmetyki Sylveco znajdziecie jeszcze na pewno w małych sklepach zielarskich. 



Ja jestem z niego bardzo zadowolona. A Wy? Miałyście do czynienia z marką Sylveco?

Tani, ale niezwykle dobry || róż Celia


Hej!

Dzisiaj porozmawiamy sobie trochę o bardzo tanim różu. Nie zdradzę na razie, czy się polubiliśmy, czy nie. Nie będę taka ;) W każdym razie, zapraszam do lektury!


Z Celią mam niewiele wspólnego. Dużo dobrego słyszałam o pomadko-błyszczykach i miałam się chociaż na jedną skusić, ale stwierdziłam, że to chyba jeszcze nie jest ten czas, że chcę ten produkt sprawdzić na sobie. Przede wszystkim, mam tutaj na myśli fakt, że podobno (a nawet na pewno), szminki te straszliwie się rozpuszczają. Jako, że i tak nosiłabym ją w torebce, czy stałaby na mojej toaletce, to nie powinno mi robić zbyt wiele różnicy. Mimo wszystko, na razie się nie skusiłam. (Dla Szczecinianek - błyszczyko-pomadki są dostępne w Maczku za około 12zł)


Dobra, bo jak zwykle, zboczyłam z tematu przewodniego!
Róż z Celii kupiłam... <werble> ... w Biedronce. Si!
I tak w ogóle, to miałam go nie brać. Dlaczego? Pozwólcie, że wyliczę!

  1. nie był mi potrzebny kolejny róż
  2. żaden nie wyglądał przekonująco w świetle biedronkowych świateł - każdy, bez wyjątku wyglądał, jak brąz przez kartonowe pudełeczko
  3. wydawało mi się, że nic dobrego z tego nie będzie  
Ale moje serce łkało, że taka tanioszka (7.99zł) a ja nie biorę. No to wzięłam, bo już nie mogłam!



Skusiłam się na coś, co w tym pudełeczku i nieciekawym oświetleniu wyglądało na brąz z drobinkami. Zabrałam do domu, rozpakowałam i Anioły zagrały na fujarce.


No popatrzcie na to!
Roż jest przepiękny!


Jest bardzo dobrze napigmentowany. TAK. BARDZO DOBRZE. NIE KŁAMIĘ ;)
Poza tym, świetnie się aplikuje. Co prawda ma w sobie drobinki, ale na policzku nie uświadczycie chamskiego brokatu. Po prostu pięknie rozświetla twarz. Kolor, który posiadam, to numer 3.


Naprawdę niewiele trzeba, żeby pięknie zarumienić policzek. Dlatego radziłabym być ostrożna. Można z nim przesadzić i zrobić z siebie lalkę. 

Bardzo dobrze się rozciera i nie tworzy plam. Zdziwiła mnie niezwykle jego trwałość. Naprawdę bardzo długo utrzymuje się na twarzy i nie ściera się, czy nie zbiera w nieestetyczne placki. 


Tutaj już widzicie go na policzku. Daje naprawdę delikatny, dziewczęcy rumieniec, który nie wygląda nienaturalnie na twarzy. Bardzo podoba mi się efekt, jaki nim uzyskuję i to, z jak dobrej jakości produktem mam do czynienia. 


Naprawdę polecam Wam przyjrzeć się tym różom, jeśli tylko macie do nich dostęp. Według mnie, nie odstępuje na krok tych wysokopółkowych. Mogłabym się jedynie przyczepić do zapachu, ale na szczęście czuć go tylko w opakowaniu. Na twarzy się ulatnia i jest kompletne niewyczuwalny. Oczywiście, nie chcę Was tutaj straszyć, nie pachnie źle. Ja jedynie jestem przyzwyczajona, że kosmetyk musi dla mnie pachnieć albo ładnie, albo w ogóle. Tutaj niestety trafiłam na taki delikatny zapach, który nieszczególnie przypadł mi do gustu.

No i opakowanie! Z jednej strony jest ok, ale z drugiej - czasami muszę użyć nieco więcej siły, żeby je otworzyć. Nie złamałam jednak nigdy o nie paznokcia, czy nie zniszczyłam lakieru, ale jednak... mogłoby być bardziej przyjazne dla kobiety ;)


Cała reszta - bez zarzutu! Dostaje ode mnie solidne 5+, bo dawno nie byłam tak pozytywnie zaskoczona produktem, z którym nie wiązałam zbyt dużych nadziei. A ten, nieźle mnie zaskoczył ;)

Najlepiej ulokowane 8 złotych (bez grosza) EVER!

O tym, że warto czasem grzebać przy kasie || Shiseido, cień w kremie

Hejka!

Dzisiaj taka krótka historyjka z recenzją w tle. Czy Wy też z reguły nie zwracacie uwagi na przecenione rzeczy w Sephorze, czy Douglasie? Już pal sześć, że w tej pierwszej robią coś wrednego i przeceniaki są w najdalszej, najciemniejszej części sklepu. Zanim tam dotrzesz, to już Ci się nic nie chce ;) W Douglasie, takie przeceniaki często są przy kasach. W dużych, szklanych misach. Czasami trafiają się jakieś lakiery, czasem kolorówka do makijażu. 

W ten właśnie sposób, można upolować naprawdę ciekawe rzeczy. Często nawet taniej o połowę, czy więcej.









Z tego miejsca dziękuję Marcie, która udostępniła swój kosmetyk i dała mi go pomacać, jako pierwszej ;)

Kremowy cień Shiseido standardowo kosztuje 125zł. Ten tutaj kosztował 60zł. Tak, nadal wiele, ale to Shiseido!  Rozumiecie... 



Kolor jest czysty, perłowy i pełen blasku. Opakowanie, to klasyczny słoiczek, który jest przejrzysty i widać przez niego, z jakim cieniem mamy do czynienia. Co ciekawe, słoiczek nie przekłamuje koloru produktu. 


Sam cień jest niezwykle kremowy i dobrze nakłada się palcem. Oczywiście, nie radzę ładować palców do kosmetyku, jeśli macie długie paznokcie. Ja po hybrydzie nie mogę doprowadzić moich paznokci do ładu i składu, więc ostatnio mam je tak krótkie, że macam sobie palcem we wszystkich moich kosmetykach, w jakich się da ;) Mimo to, cień nakłada się dobrze syntetycznym pędzelkiem. 


Może służyć, jako baza, podbijająca inne cienie, które nakładamy na powiekę. Świetnie nada się do mocnego makijażu smokey i delikatnego, nudnego codzienniaka. Zwłaszcza, jak nie mamy z rana czasu. Fajnie też wygląda nałożony na sam środek powieki, już po aplikacji wszystkich cieni, po to,  żeby maksymalnie wykorzystać jego połyskujący blask. Dobrze spisuje się w kącikach oczu i tak sobie myślę, że mógłby być ciekawym, kremowym rozświetlaczem. Jeszcze tego nie sprawdziłam, ale zrobię to. 


Naprawdę niewiele trzeba, żeby pokryć nim całą powiekę. Nałożony lekko, da ładny i dziewczęcy makijaż. Budując jego kolor i krycie, można naprawdę intensywną i połyskującą złotą barwę. Długo utrzymuje się na powiece, nie migruje, nie roluje się i nie wchodzi w różne, dziwne zakamarki powiek. 



Mnie się bardzo podoba, zwłaszcza ze względu na kolor, który niewątpliwie wpada w oko. Cud, miód i orzeszki. Tylko cena spora, jeśli trzeba by było sobie go kupić za regularną kwotę. Jednak jestem łowcą promocji i zdecydowanie bardziej cieszę się z zakupu, jeśli uda mi się na nim zaoszczędzić. 

To teraz się przyznajcie. Grzebiecie w takich "przecenionych" miejscach, czy omijacie szerokim łukiem? Mówię Wam, czasami można trafić na perełki ;)

Mały haul


Hej! 
Przyszedł czas, żebym Wam pokazała, co ostatnio zasiliło moje kosmetyczne zbiory. Najwięcej kupiłam oczywiście w Warszawie, podczas pobytu na blogerskim spotkaniu (KLIK). Uznałam, że to rewelacyjna okazja, żeby zaopatrzyć się w rzeczy, do których dostępu nie mam u siebie. Oczywiście padło na MACa i Bath&Body Works. Przy okazji, podaję Wam link do mojego wishlistowego posta, który niedawno się ukazał. I nieskromnie powiem, że jestem z siebie dumna. Już sporo rzeczy z listy zrealizowałam i czuję, że jestem na dobrej drodze, by kupować to, co jest mi potrzebne. 


Zaczynamy.

Zmieniłam zdanie o ekipie z MACa w Złotych Tarasach. Za każdym razem, gdy odwiedzałam ten salon, byłam obsługiwana w jakiś dziwnie chamski sposób. Raz nawet nikt do mnie nie podszedł i nie zainteresował się, czy potrzebuję porady, mimo że w sklepie byłam jedyną klientką. Strasznie mnie to wkurzało i byłam pewna, że i tym razem tak będzie. Dobre wspomnienia miałam tylko z MACiem z Wrocławia, w którym zostałam obsłużona najlepiej, jak się dało.

Jakie było moje zdziwienie, gdy okazało się, że trafiłam na bardzo miłe panie, które chętnie mi pomogły i doradziły. Nawet dowiedziałam się czegoś o makijażu, co uważałam, że u mnie się nie sprawdzi (o tym za chwilę). Oczywiście nie udało mi się załapać na bronzer z Alluring Aquatic, ale uznałam, że wizyta w salonie, to idealna okazja, żeby sprawdzić rzeczy, które chciałam kupić dawno temu, ale o nich zapomniałam. Tak właśnie stałam się posiadaczką bronzera, a właściwie różu Harmony i brązowo-złotej kredki do oczu z serii Pearlglide, w kolorze Lord it up

To właśnie o aplikację bronzera mi chodziło, gdy powiedziałam o tym, że nauczyłam się nowej rzeczy. Sama obawiałam się pojechania po większej części policzka i ograniczałam się do absolutnego minimum. Nauczono mnie jednak, że nie ma się czego bać i po prostu wystarczy wszystko dobrze rozetrzeć. No i jaka jest różnica na twarzy! Zaczynam być fanką "konturingu" :D








Tak, tak, tak! 
W końcu mam maskarę z BeneFitu. I tak, wiem, opinie są różne. Część z Was pewnie kompletnie nie była z niej zadowolona, część rozpływa się w zachwytach. Ja jeszcze nie wiem, do jakiej grupy należę. Na razie ją intensywnie testuję i mam nadzieję, że się pokochamy. Co więcej, jestem zadowolona, bo udało mi się ją kupić z 10% zniżką z Sephory, o której zapomniałam, że ją mam. Wpadła mi w ręce w samą porę ;)



W Bath&Body Works miałam sobie kupić tylko żele antybakteryjne i tak też uczyniłam. Oczywiście zakręciłam się osiem razy koło świec, ale ostatecznie stwierdziłam, że nie są mi teraz potrzebne. Jestem z siebie dumna, że się nie dałam skusić. 

Nie było zapachu, po który pojechałam, czyli Pink Frosting. Ale to nic, jakoś to przeżyłam. Za pięć żeli zapłaciłam 25zł i żałuję, że nie kupiłam ich więcej. No trudno, będę musiała poczekać do kolejnej okazji. Może mi się niedługo uda odwiedzić Warszawę.







Ostatnią rzeczą jest już wcześniejszy prezent urodzinowy od Kuby, czyli pędzelki GlamBrush. Co prawda, urodziny mam za tydzień, ale przesyłka już przyszła, a ja nie mogłam się powstrzymać, żeby ich nie zacząć używać. Najważniejsze dla mnie były skunksy, bo potrzebowałam czegoś do kremowego różu. Na razie jeszcze żadnej opinii na ich temat nie będzie, ale intensywnie je użytkuję, żeby wyrobić sobie zdanie.





I to by było na tyle! Miałyście coś z moich zakupów? Na co ostatnio się skusiłyście?

Porozmawiajmy o urodzie - warszawskie spotkanie blogerów


Hej!
W końcu mogę się Wam pochwalić, na jakim spotkaniu ostatnio byłam taki kawał drogi od Szczecina. 

Jakiś czas temu udało mi się wygrać zaproszenie na blogerskie spotkanie, które było organizowane w Warszawie. Całe przedsięwzięcie nosiło nazwę Secrets of Beauty - porozmawiajmy o urodzie. Gdy zgłaszałam się do konkursu (nadmienię jedynie, że każdy z uczestników musiał się jakoś wykazać, żeby się na spotkaniu pojawić), pomyślałam sobie "a co tam!". Tak naprawdę było to bardziej z mojej strony po prostu zgłoszenie, bo byłam przekonana, że nie zostanę wybrana. Dlaczego? Bo za bardzo chciałam tam być :D Jakoś prześladował mnie w tamtym okresie chwilowy pech i wszystko co sobie w około dwa tygodnie zaplanowałam - nie udało się zrealizować. 

I jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że jadę! ;) Aż poczułam motylki w brzuchu. Nie wiem, być może wyda się to Wam infantylne, ale ja naprawdę ekscytuję się takimi rzeczami. Możliwością poznania mnóstwa nowych ludzi, często tych, których regularnie czytam, śledzę ich blogowe życie. Nie inaczej było i tym razem. 

Zaplanowałam sobie więc każdy aspekt podróży, łącznie z odwiedzinami Złotych Tarasów, bo przecież same widziałyście ostatnią wishlistę. Trzeba było zacząć kompletować spełnione marzenia ;) Jednak, to co kupiłam w Warszawie i jeszcze jedna rzecz, po którą lecę zaraz po napisaniu posta, pokażę Wam w kolejnej notce. Nie obrazicie się, prawda? ;) 

I gdy już został mi dosłownie tydzień do spotkania, gdy dogadałam się w kwestiach zaliczeń na uczelni, że muszę wyjechać, to i sesja na jeden dzień musi mi odpuścić, stała się rzecz straszna. Straszna, straszliwa. Zachorowałam. I nie był to katar. Choroba nosi wdzięczną nazwę wirusa bostońskiego, ale na tym jej bycie extra się kończy. Nie będę opisywać objawów, jak ktoś chce, to sobie sam je zobaczy. W każdym razie, teraz już się powoli kończy i jeszcze chwila, a będę kompletnie zdrowa - mam nadzieję. Bałam się, że wizualne objawy będą na tyle silne, że się nie wybiorę na spotkanie. Nie zarażałam nikogo dookoła, ale niestety sama czułam się, jakby miała zejść z tego świata. I wierzcie mi, byłam już w momencie "nie jadę, trudno". Przemyślałam sobie jednak wszystko i stwierdziłam, że muszę przestać odpuszczać w moim życiu, bo czasami zbyt często się poddaję. Powiedziałam sobie, że jak nie teraz, to nigdy. W końcu ten rok jest dla mnie osobiście pełen zmian w moim życiu i nie ukrywam, że blog jest tego życia dużą częścią. A ja jednak nie chciałabym wiecznie stać w miejscu, tylko rozwijać się i poznawać inspirujących ludzi. 

Dlatego zebrałam tyłek w troki i pojechałam. Gdy dojechałam na miejsce, czyli na ulicę Przyce, której nie mógł znaleźć mój taksówkarz, byłam już spóźniona. Na szczęście całe spotkanie było zorganizowane w taki sposób, że każdy mógł się czuć swobodnie i nie było stresu.

No i się zaczęło.



Tutaj widzicie program całego spotkania. Jak możecie się domyśleć, było sporo zabawy i zdobywania cennej wiedzy. Niektóre z ciekawostek, jakich się dowiedziałam, bardzo mnie zdziwiły. 


Przede wszystkim, niezmiernie się cieszę, że mogłam zbadać swoją skórę głowy. Pani trycholog powiedziała mi, co mi dolega, a co nie i jakież było moje zdziwienie, że moje codzienne mycie włosów i "zmyślony" łupież okazały się być wrażliwą skórą głowy, o którą muszę zacząć inaczej dbać. Dodatkowo dowiedziałam się, że rośnie mi całe mnóstwo nowych włosów, więc jeśli tylko dam mojej głowie szansę, moja czupryna będzie jeszcze większa ;)


Kosmetyki Mery Cohr, to produkty profesjonalne, wykorzystywane w salonach kosmetycznych. Byliśmy świadkami, jak wygląda taki zabieg i muszę Wam powiedzieć, że zapachy, jakie towarzyszą tym kosmetykom są po prostu obłędne. A sam zabieg wygląda, jak najlepszy relaks świata.



W każdej chwili można było sprawdzić stan swojej cery na stoisku Sylveco. Z tymi kosmetykami mam dopiero swoje pierwsze starcie, ale już mogę powiedzieć, że powoli się zakochuję. Ja swojej cery nie badałam, bo niedawno poddałam się takiemu zabiegowi u przedstawicielki Dr Ireny Eris.


Naszym gościem był również stylista fryzur współpracujący z marką Joico. Same kosmetyki pachną pięknie, są profesjonalne i spodobała mi się idea ich tworzenia. Nie będę ukrywać, że po tym, co powiedział nam pan Kasper, mam ogromną ochotę umówić się do niego na wizytę. 



Odwiedziła nas również marka Vipera i opowiedziała o swoich kosmetykach. Zdziwiło mnie niezwykle, że w Polsce jest tak mało popularna, a największym targetem jest zagranica, z naciskiem na Emiraty Arabskie. Szok! 
I nie wiem, jak Wy, ale ja po macoszemu traktowałam tę markę. Teraz przyjrzę jej się bliżej i być może zmienię zdanie ;)



Sylveco również przybliżyło nam swoją historię oraz ideę tworzonych kosmetyków. Dowiedzieliśmy się, dlaczego marka nie chce wejść do sprzedaży drogeryjnej, czy rzeczywiście są takie naturalne oraz czego powinnyśmy unikać w pielęgnacji. 



Odwiedził nas również pan Konrad, który dokładnie i wnikliwie pouczył nas, na co powinnyśmy zwracać uwagę, kupując suplementy diety. Czy warto je stosować i jak. To była chyba najbardziej charyzmatyczna prezentacja dnia i chyba wszyscy byliśmy pod ogromnym wrażeniem. 


  Dziewczyny z Craft'n'Beauty przeszkoliły nas z tworzenia własnego peelingu do ust. Dziewczyny sprawnie mieszały składniki i wyszły dwie wersje kosmetyku. Ja przyczaiłam się na kawową wersję, bo pomarańczę z Pat&Rub już mam. Pachnie obłędnie! 




Na sam koniec dowiedziałam się, że żyłam w błędzie ;) Już kilka razy miałam "szklany" pilniczek, ale szybko okazywało się, że jest nie najlepsza decyzja. Za każdym razem byłam zawiedziona, że prawie w ogóle mi nie piłowały paznokci i każdy z osobna musiałam potłuc. 
Podczas wykładu dowiedzieliśmy się, że dopiero od niedawna na polskim rynku możemy dostać oryginalne pilniczki. Cała reszta, to podróbki. W dodatku marne. I chyba każda z nas zrobiła duże oczy. Zwłaszcza, gdy okazało się, że to prawda. Dostałyśmy pilniczki do sprawdzenia na sobie i... wierzcie mi, jest różnica. 



No i niestety, koło godziny 19 trzeba było się pożegnać :(



Tutaj już możecie zobaczyć, ile przywiozłam ze sobą do Szczecina. Oczywiście zahaczyłam o Złote Tarasy, w których skusiłam się na odwiedziny MACa i Bath & Body Works. Bez tego nie ma odwiedzin w Warszawie.









Tutaj nastąpiła mała pomyłka i musimy się z Ewą wymienić paczuszkami, które były spersonalizowane ;)






























Niestety w szale wychodzenia na taksówkę, ominęła mnie jedna paczuszka, od Mary Cohr. Oj tam, oj tam. Ja zawsze byłam nieogarnięta :) 

Margareta cosmefreak.pl


I na sam koniec, muszę już chyba wszystko podsumować. Było GENIALNIE! Mam nadzieję, że uda mi się jeszcze spotkać w tym towarzystwie. Poznałam fajne osoby, z niektórymi wydaje mi się, że złapałam wspólny język. Nauczyłam się wielu rzeczy. I chylę czoła za organizację. To na jakim poziomie było wszystko, przekroczyło moje oczekiwania. Cieszę się, że mogłam się z Wami wszystkimi spotkać i tak ciekawie spędzić czas. 

A na koniec pokażę Wam, kto był niekwestionowaną gwiazdą tamtego dnia. Poznajcie Marysię ;) 


Zakupy ze Złotych pokażę z bliska w następnym wpisie. Pozdrawiam Was serdecznie i przesyłam mroźne powietrze. W Szczecinie się topimy :)

DO GÓRY