Czas na FRIENDSIE!


Cześć Kochani! 

Z ogromną przyjemnością mam zamiar Was dziś zaprosić na akcję społecznościową. Jednak zanim zaczniemy - osoby, które nie ukończyły 18. roku życia muszą zakryć oczy ;)



W Internecie panuje moda na #selfie. Przewijając tablicę na Facebooku, czy Instagramie jesteśmy wręcz zalewani milionami zdjęć naszych znajomych. 

Lordowi Somersby się to nie spodobało! No bo, jak to tak, być samolubnym? Nie spotykać się ze znajomymi? Bawić się w pojedynkę? 
Dlatego zaprasza nas na sporych rozmiarów akcję, która polegać będzie na schowaniu swojego pierwiastka egoizmu i chwycenie za telefon. Na swoich smartfonach róbcie zdjęcia z najbliższymi Wam ludźmi. W sklepie, na rybach, na imprezie, w domu. Gdzie chcecie! Najważniejsze, żeby zapomnieć o #selfie i bawić się hashtagami #Friendsie #Somersby. 



Oj, nie polubiliśmy się... || Płyn micelarny z Avene

Rzadko mi się to zdarza, bo większość kosmetyków, które się u mnie nie sprawdzają po prostu prędzej wyrzucam w świat, zamiast zastanawiać się nad ich tragicznością tutaj, na blogu. Postanowiłam to jednak zmienić, bo przecież przydałoby się Was ostrzegać przed produktami, których wypadałoby unikać. 

Takie uczucia towarzyszą mi, gdy myślę o płynie micelarnym Lotion micellaire z Avene. Jego właścicielką zostałam poprzez wygraną w konkursie, jeszcze w tamtym roku. Czekał jednak na swoją kolej, bo zużywałam wtedy inny micel.




Wyzwanie blogowe #5 || Mój typowy dzień


Hej! 
Dzisiaj kończymy wyzwanie blogowe i powiem Wam, że jestem z siebie dumna, że dotrwałam do końca.  Uff! Tym bardziej,  że jestem teraz nad morzem i smażę się na mahoń.

Wyzwanie blogowe #4 || Ulubione filmy i seriale

Hej! 
Do dzisiejszego tematu było mi najtrudniej podejść.  Nie przepadam za wybieraniem ulubionego filmu, serialu, czy książki.  Wkurza mnie to niemiłosiernie,  bo często lubię mnóstwo rzeczy na jednym poziomie i nie sposób mi wybrać miedzy zabawną komedią,  która poprawi mi humor, a trzymającym w napięciu filmie akcji.

Często też bywam sfrustrowana, że ktoś twierdzi, że lubi jakąś rzecz bardziej niż ja. Wtedy odzywa się we mnie ten maluch z pierwszego Madagaskaru. "TAK JAK JA ICH LUBIĘ,  TO NIKT ICH NIE LUBI. JA ICH LUBIŁEM ZANIM SIĘ TUTAJ POJAWILI" - to mniej więcej ja ;-)


Wyzwanie blogowe #3 || 10 rzeczy, które lubię i 10 rzeczy, których nie lubię


Hej! Dzisiaj pora na kolejny post z serii wyzwania. Nie martwcie się, będę Was męczyć jeszcze tylko dwa dni ;)

Ula proponuje na dzisiaj podzielenie się swoim zrzędzeniem i chwaleniem. Dlatego dzisiaj pora na moje 5 groszy w tej kwestii. 


Wyzwanie blogowe #2 || Dlaczego bloguję


Hej!
Dzisiaj pora na drugi post z blogowego wyzwania i odpowiedzenie na pytanie, dlaczego tak w ogóle bloguję. I w sumie, mogłabym napisać: "bo tak wyszło" ;) Nie będę taka. Powiem trochę więcej.



Samymi kosmetykami i makijażem zaczęłam intensywniej interesować się na studiach. W liceum, gdy pomalowałam sobie oczy, to było święto. Tak ;) Z perspektywy czasu, zastanawiam się, jakim cudem wyrwałam Kubę, skoro nie używałam korektora, podkładu, czy różu do policzków. Moje horyzonty kończyły się na maskarze oraz jednokolorowym cieniu (od święta). Chyba po prostu byłam naczural bjuti :P

Jestem jedynaczką i nie bardzo mam z kim pogadać o kosmetykach, na takim poziomie, na jakim bym chciała. Moje najbliższe osoby bardziej korzystają z moich urodowych porad, czy ciągną mnie ze sobą na kosmetyczne zakupy. Oczywiście, bardzo mnie to cieszy i lubię doradzać/pomagać w takich zakupach, i dawać cenne wskazówki. Brakowało mi jednak faktu, że żadna z bliskich mi dziewczyn nie zna się na kosmetykach tak bardzo. To znaczy... Nie interesuje się nimi na poziomie wyższym, niż "kupiłam sobie podkład, ale nie wiem, jakiej firmy".

Z moją koleżanką z poprzedniego kierunku studiów, wpadłyśmy na pomysł by założyć kanał na YouTubie. Sprzęt miałam w domu, brak było tylko zgrania się w czasie. Ciągle mijałyśmy się tekstami "No! Trzeba będzie się spotkać.". W końcu zdenerwowała mnie ta bezczynność na tyle, że postanowiłam wziąć sprawy w swoje ręce i zacząć się bawić na własną rękę. Uznałam, że blog będzie dobrym początkiem, wdrożeniem się w cały ten kosmetyczny świat. Do tamtej pory, oglądałam jedynie polskie i zagraniczne kanały na YouTubie. Wcześniej nie przywiązywałam uwagi do blogów. Potrzebne mi były jedynie do szukania kolorów kosmetyków, na jakie polowałam. Gdy zaczęłam zagłębiać się w ten świat blogosfery - przepadłam. 

Mojego bloga traktuję, jak coś w rodzaju pamiętnika. Fakt, lubię się też z Wami dzielić moimi opiniami o kosmetykach i całej reszcie, ale staram się też, żebyście mnie bliżej poznali i wiedzieli, z kim macie do czynienia. Mam nadzieję, że jesteście to w stanie wyczuć w każdym z moich wpisów. 

No to już wszystko teraz wiecie ;)


Wyzwanie blogowe #1 || Historia nazwy mojego bloga

Postanowiłam wziąć udział w blogowym wyzwaniu u Uli.
Wiele z dziewczyn się na to zdecydowało, a sam pomysł bardzo mi się spodobał już przy samych zapowiedziach. Nie byłam pewna, czy znajdę na to czas, bo wakacyjny wyjazd za pasem, jak i kilka innych spotkań. Wzięłam się jednak na sposób i efekty możecie czytać właśnie teraz. 

Pierwszym tematem jest historia nazwy mojego bloga. 


Hmm... Właściwie, wydawało mi się, że jest to dość oczywiste. Mimo to, nadal czasami muszę tłumaczyć, dlaczego blog nazywa się tak, a nie inaczej. 

Po pierwsze, mam na imię Ala. Całe życie męczyło mnie jedno zdanie z elementarza, czyli Ala ma kota.  (podobno ma być zamienione na Ala ma tablet) Oczywiście, było to przekształcane na różne sposoby, w zależności od tego, jaki zamiar miał mój rozmówca. Nie powiem, strasznie mnie to w dzieciństwie denerwowało. Jednak im jestem starsza, tym bardziej doceniam fakt, że jest to dość chwytliwe. Dlatego zdanie, które przyprawiło mnie o zdenerwowanie, postanowiłam zmienić w symbol, z którego będę rozpoznawalna.

Po drugie, jak można się domyślić, jest to niejednoznaczne określenie. Prawdą jest, że nie ma w życiu rzeczy tylko czarnych, bądź tylko białych. Dlatego nazwa mojego bloga, nie określa mnie w ten sposób, że jestem posiadaczką kota. W sensie zwierzaka. Ubolewam nad tym faktem, ale mam potężną alergię na koty, więc... wymarzony ragdoll pozostaje w strefie marzeń. Jednak - wracając do nazwy - chciałam, żeby nie była taka oczywista w swej prostocie. Dzięki temu ten "kot", to po prostu moje zamiłowanie do kosmetyków i całej reszty urodowych rzeczy, na których punkcie mam totalnego świra. Tak, tak... O to chodziło, żeby z takiej prostej rzeczy zrobiła się też ta z drugim dnem. 

I teraz coś, co Was pewnie zdziwi. Ala ma kota, to kompletny przypadek. Totalny zbieg okoliczności, przy którym zaświeciła mi się malutka żaróweczka i pomyślałam "to jest to!". Zanim doszłam do tego, jak ma nazywać się mój blog, przewałkowałam milion różnych nazw. Naprawdę, cały milion ;) Celowałam w coś z miętą w nazwie lub miętowym kolorem. Miałam wtedy na tym punkcie świra. Odbijałam się, jak piłeczka, z wersji angielskich, by sama sobie mówić "Głupia! Przecież będą cię czytać w Polsce! Nie rób nic na siłę". I gdy tak szperałam w Internecie, w poszukiwaniu inspiracji, ale też odpowiedniej czcionki do nagłówka, to właśnie na jednej z takich fontowych stron znalazłam czcionkę, w której testowym tekstem było  "Ala ma kota". I kojarzycie tę muzykę, gdy Jaś Fasola spada z nieba? Yhym! Dokładnie to usłyszałam ;) 

Dzieło przypadku sprawiło, że związałam się na stałe z tą nazwą. Nie wyobrażam sobie, że blog miałby nazywać się inaczej. Po prostu, bardzo do mnie pasuje. 

No to tak. Teraz już wszystko wiecie. Ciekawa jestem, czy było dla Was takie oczywiste to powiązanie, że kot, to podkreślenie zwariowania na punkcie kosmetyków :)

Luksus, aż bije po oczach || Yves Saint Laurent, Rouge Velupte

 Hej! Dzisiaj opowiem Wam o moim urodzinowym zakupie. Tak naprawdę, już od wielu lat dogaduję się z moimi bliskimi bez słów i kupowanie prezentów dla mnie nie sprawia im większego problemu. Dlaczego? Ponieważ z reguły wiem, czego chcę. Część porywa się na zakupy osobiście, ze wcześniejszym dokładnym obeznaniem w temacie i konkretnym dowiedzeniem się wszystkiego o produkcie, o którym aktualnie marzę. Czasem sama im mówię dokładnie, co i jak, a czasem zaglądają na mojego bloga i sprawdzają wishlistę. Częściej jednak kończy się na tym, że na moje konto wpływa odpowiednia kwota, którą mam zagospodarować w taki sposób, żebym ostatecznie była szczęśliwa.

Tak też zrobili w tym roku moi rodzice. Moje konto zostało zasilone o pewną kwotę, przez co mogłam uskutecznić w sklepie hashtag #FeelingSpendy ;) 

Właściwie nie wiedziałam, na co postawić. I tak została mi jeszcze spora część pieniędzy, więc na pewno jeszcze na coś się skuszę, chociaż nie wiem, czy przez to, że teraz stosunkowo dużo chudnę i dieta daje radę, czy nie postawię na nowe ciuchy. Pewnie tak będzie (tak było).

Krążyłam po Douglasie, krążyłam i krążyłam. Zaczęłam nawet wyglądać, jak sęp czekający na swoją ofiarę. Zwłaszcza przy stoisku z pomadkami Chanel. Miałam kupić Rouge Coco albo Rouge Coco Shine. Tylko jakoś nieszczególnie byłam przekonana. Odrobinę żałuję, bo teraz jak sobie pomyślę, to jednak bym się skusiła. Przyjdzie jeszcze na to pora :)

Odbijałam się, jak piłeczka od stoiska do stoiska. Liczyłam, że coś mnie zachęci, zainspiruje, zaciekawi. 

Clinique - nie było różu z serii Cheek Pop (czy coś )
Shiseido - jakoś tak nieciekawie
Estee Lauder - naprawdę potrzebuję kolejnego podkładu?
Guerlain - mam meteoryty, coś jeszcze?
Chanel - za dużo tego ;) chciałam puder, ale pomyślałam sobie, że mam jeszcze dwa do wykończenia aktualnie
Clarins - mam już Lip Perfector, spodobał mi się róż do policzków (ale przekalkulowałam, że aktualnie mam 4 do zużycia)
Dior - nawet nie postałam tam kilku minut; widziałam, że dostanę Addict Fluid Stick, a róż do policzków, który mi się bardzo spodobał, to... spójrzcie wyżej ;) )
Yves Saint Laurent - odpowiedź znajduje się poniżej.



Szarpnęłam się na kultową już pomadkę od YSL. Przez chwilę myślałam nad korektorem Touche Eclat, który był moim marzeniem lata temu. Znalazłam jednak godne zastępstwo w Lumi Magique. Potem przez myśl przeszedł mi podkład z tej samej serii, ale dotarło do mnie, że nie potrzeba mi na razie kolejnego podkładu. 
I w ten sposób kupiłam sobie pomadkę. Ich nigdy za wiele ;) Hihi. 


Nie ukrywam, że w pierwszej kolejności kupiło mnie opakowanie. O nim napiszę więcej za chwilę. Najmniej medytacji przyniosło mi wybranie koloru. Praktycznie, pomadkę którą widzicie na zdjęciach, chwyciłam w swoje ręce, jako pierwszą. Oczywiście posłoczowałam sobie ich na ręce znacznie więcej, ale to ta zrobiła na mnie największe wrażenie. Na Kubie też. Jak chłop mówi "ooo", to coś w tym musi być :D


Udowodniłam też, że mam blogerskiego nosa! Jak wspomniałam wcześniej, kompletnie nie wiedziałam, co sobie kupię. Co oznacza też, że nie miałam pojęcia o tych pomadkach. To znaczy, wiedziałam, że istnieją, ale na tym koniec. Okazało się, że skusiłam się na odcień z najnowszej, wiosennej kolekcji. 

Opinie przeczytałam dopiero po dotarciu do domu. Oczywiście, jak zwykle, zdania są podzielone. Jedni są zakochani, inni wręcz przeciwnie.


Opakowanie ocieka luksusem. Muszę zakładać moje przeciwsłoneczne okulary, bo inaczej nie da się na nie patrzeć. Jak użyję pomadki, to ludzie też widzą tylko bijący ode mnie blask. Takim jestem snobem. Nie no, mam nadzieję, że załapałyście żart ;)

Jeszcze raz. Opakowanie jest po prostu przepiękne. I nie wiem, czy tak właśnie nie zostawić mojej oceny. 
Nie. Jestem gadułą. Powiem więcej. 
Przede wszystkim jest ciężkie. Szminki bywają lekkie i lżejsze. Gdy kupiłam swoją pierwszą z MACa, to zdziwiłam się, że opakowanie jest dosyć ciężkie. YSL jest cięższy. Dlatego śmieję się, że to luksus tyle waży. 

Złoto aż wylewa się bokami. Niezwykła dbałość o szczegóły cieszy oko. Nie ma ani jednego niedociągnięcia, czy czegoś, co psułoby efekt. Ideał w stu procentach. 


Każda pomadka pod wytłaczanką kultowego logo, ma inny odcień. Odpowiada on temu, czego możemy spodziewać się w opakowaniu. 
Dodatkowo, na zatyczce znajduje się lusterko. Oczywiście, ja spodziewałam się przyklejonego kawałku lusterka, czy czegoś takiego. Eeeee... nie. Po prostu wszystko odbija się w zatyczce i tyle.


Na dole znajduje się standardowa nalepka z numerem serii, informacją, że pomadka powinna być u mnie 24 miesiące i numerem. Właśnie. To mi się nie podoba. Powinna być jeszcze nazwa tego odcienia. Na kartoniku jest, a na szmince już nie? Bez sensu.


Wykręciłam pomadkę do samego końca. Tyle sztyftu znajduje się w środku. Oczywiście pewnie całkiem niezła ilość znajduje się jeszcze wewnątrz. Wszystkie wiemy, jak to jest z pomadkami.



Konsystencja, to istna bajka. Pomadka jest totalnym masełkiem. W życiu nie spotkałam się jeszcze z tak miękką szminką. Sunie po ustach i pozostawia bardzo wiele koloru. Jej właściwościami przy okazji jest przecież nawilżenie. Ma SPF 15 i ekstrakt z mango, który delikatnie złuszcza usta. (też mnie to zdziwiło)

Jest niesamowicie napigmentowana. Łatwo z nią przesadzić a wtedy niemiłosiernie wyjeżdża poza kontur ust i wygląda tandetnie. Trzeba znać umiar. I albo bawić się w pędzelek, albo wybrać moją opcję - ja wklepuję pomadkę palcami. To dla mnie najwygodniejsza i najlepsza metoda. A wszystko nadal wygląda estetycznie.
Jeśli potrzebuję ją poprawić w ciągu dnia, zawsze sięgam po lusterko. Bez niego ani rusz!

Niestety, konieczne jest odpowiednie wypielęgnowanie ust. Tak ogólnie, to szminka nie podkreśla mi szczególnie suchych skórek, ale jednak zdecydowanie lepiej wygląda na zadbanych wargach. 



Mój soczysty koral utrzymuje się na ustach dość długo. Wiadomo, skoro jest to pomadka nawilżająca, to nie ma się co po niej spodziewać, że będzie nienaruszona przez cały dzień i pół nocy. Niestety. 
2-3 godziny, to całkiem dobry rezultat. Schodzi z ust dość równomiernie. Może się wydawać niewydajna, ale szczerze powiem, że nie widzę w tym problemu. Jeszcze NIGDY nie udało mi się zużyć pomadki w całości, żeby wcześniej nie umarła śmiercią naturalną. Dlatego dla mnie to nawet plus, bo szkoda mi wyrzucać swoje kosmetyki. 

Ma dziwny zapach. Niby ładny, ale... to taki mango-arbuz. Sztuczny, ale niezbyt intensywny. Nie przepadam. 
Smak? Wiele osób mówi, że go nie czuje kompletnie. Ja czuję. Może jestem przewrażliwiona na tym punkcie, ale zdarzają się dni, że mam gorzki posmak w ustach, ale są też takie dni, że kompletnie nic nie czuję. Nie wiem, od czego to zależy.

A tak prezentuje się na ustach. Zaznaczę, że używam tylko wersji pierwszej i drugiej. Trzecia jest tylko poglądowo i w życiu bym sobie czegoś takiego nie zrobiła dobrowolnie. 

WERSJA "NORMALNIE POMALOWANE USTA, ALE JESTEM OSTROŻNA"



WERSJA "WKLEPANE PALCEM/ STEMPLOWANIE SZTYFTEM"


WERSJA "PAŁKA SIĘ PRZEGŁA"





Za to złote cacko trzeba zapłacić 149zł. Oczywiście można polować na różnego rodzaju promocje i ustrzelić ją za nawet mniej niż 100zł. To dużo, jak na pomadkę, ale myślę, że warto. Każdy czasem zasługuje na odrobinę luksusu. 

The damage is done! Ostatnie zakupy, prezenty i takie tam

 Hej!
W końcu mogę się z Wami podzielić moimi nowościami. Część z nich czekała sporo ponad miesiąc, żeby pokazać się na blogu w nowościach. Jeśli śledzicie mnie na bieżąco na Facebooku albo na Instagramie, to na pewno niektóre już widzieliście.



Najnowszy eyeliner Benefitu trafił mi się dzięki kochanej Ines Beauty. Wygrałam w rozdaniu i od tego czasu go testuję, żeby niedługo wrzucić Wam moją ocenę :)



Dior Addict, Fluid Stick w kolorze Wonderland, to urodzinowy prezent. Mogę się już zacząć zachwycać? Czy jednak poczekacie na recenzję? :) REWELACJA. Jest taka, jaką sobie wymarzyłam. /145zł/


Napaliłam się na ten samoopalacz, który jest zmywalny z St.Tropez w TK Maxxie. Recenzja na pewno się pojawi, ale nie ukrywam, że było to utopienie (na szczęście tylko!) 25zł. 



Pomadkę Yves Saint Laurent sprawiłam sobie, jako urodzinowy prezent. Rodzice mieli mnie w ten sposób z głowy, a ja byłam zadowolona, bo wybrałam sobie to, co mi się podoba. Jej recenzja też wkrótce na blogu. /149zł/


W Super-Pharmie była przecena na lakiery Essie 1+1. więc skusiłam się na Splash of Grenadine i Fiji. Męczę je intensywnie. Sprawiłam sobie też żel do skórek Sally Hansen oraz płyn micelarny od Garniera.


Nie mogłam sobie odmówić Batiste w Biedronce i trochę żałuję, że w ogóle go wzięłam. Znalazłam lepszy szampon, który nie bieli mi włosów, a Batiste niestety to robi. Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby go wziąć. Zużyję, ale nie jestem zachwycona.


Złuszczającą maskę do stóp znalazłam w... uwaga! Carrefourze. Tak. Za ok. 12zł. Szok. Już zużyłam i za chwilę podzielę się opinią. 


W Sephorze kupiłam sobie wymarzony róż Clinique, którym już chwaliłam się na blogu. Wytłaczany kwiatek musiał wyjść ze sklepu ze mną. Wpadła mi też do koszyka maskara z Benefitu, która poleci do rozdania ;) 



Miałam sobie kupić puder do twarzy Les Beiges, ale ostatecznie skusiła mnie promocja w Douglasie, która wydała mi się sensowna. Mimo kuponu rabatowego zapłaciłabym za Les Beiges około 180zł. A zdecydowałam się na transparentny puder za 130zł.  Na tamten przyjdzie jeszcze pora. 



Mam obsesję na punkcie Essie Button i to przez nią kupiłam primer z The Body Shopu. To baza pod makijaż, która walczy z rozszerzonymi porami. Liczę, że się sprawdzi :) /45zł/




Brick-O-La jest w końcu moja! Bardzo się z niej cieszę i myślałam, że żadnej już chcieć na razie nie będę. No... niestety... Teraz mam ochotę na Ruby Woo :D /ok.70zł/



Pędzle Real Techniques to kolejna zdobycz z TK Maxxa. Znów udało mi się upolować zestaw, chociaż nadal mam ochotę na ten Core. Tym razem rzuciłam się na skunksy w dość dobrej cenie.


A to moje zakupy z dzisiaj. Mamie nie udało się nic upolować na promie, bo niestety była nieciekawa oferta i postanowiła zrobić mi prezent w Douglasie. Kupiła mi wszystko to, na co miała zapolować w drodze do Polski. Miałam znichę do Douglasa, więc korektor z NYXa wyszedł za darmo. 


Mam już podkład Perfection Lumiere Velvet, ale chciałam też coś rozświetlającego. Dlatego skusiłam się na Vitalumiere Aqua. /189zł/ Chodził za mną od bardzo dawna i rzutem na taśmę udało mi się go chwycić. Ostatni egzemplarz najjaśniejszego koloru jest mój :)



Pomadka Rouge Coco /po przecenie ok. 99zł; poprzednia cena 149zł/ , to też moje małe marzenie. Trochę nie byłam pewna, czy się na nią skusić, czy nie, ale mama powiedziała "bierz!". To wzięłam ;) To pomadka z pełnym kryciem w kolorze pięknej, przełamanej fuksji. Pachnie różami (czego osobiście nie lubię), ale kolor mi wynagradza wiele:)


Dzisiaj skończył mi się korektor Lumi Magique :( Na razie poczekam na promocję, bo nie chcę płacić za niego całej ceny. Próbuję coś nowego w mojej kosmetyczce, czyli korektora z NYXa. 




Na koniec było parę przebojów w Douglasie, ale nie chce mi się zagłębiać w szczegóły. W każdym razie, w ramach przeprosin za pomyłkę, mama otrzymała sporą miniaturę kremu Estee Lauder, który... jej zarypałam :D  Trochę mam wyrzuty sumienia i chyba jej oddam ;) 

UFFF!!! Wszystkim, którzy dobrnęli do końca biję głośne brawo! Cieszę się, że udało się Wam wszystko przeczytać. Tak,wiem. Jest tego całkiem sporo. Na bogato. 
Tylko pamiętajcie, że miałam ostatnio urodziny ;) 
Mocno się cieszę z każdej nowej rzeczy i na pewno każda z nich doczeka się swojej recenzji. Niektóre są już gotowe i powoli będę się nimi z Wami dzielić. 

A jak Wam poszło polowanie na wyprzedażach w drogeriach? Udało się Wam kupić coś naprawdę zachwycającego w niskiej cenie? Dzielcie się linkami w komentarzach! Chętnie pooglądam Wasze zakupy :)

O pędzelkach, których chcę więcej i więcej || Starter Set, Real Techniques

Cześć!

Postanowiłam, że w najbliższym czasie ukaże się trochę postów o moich akcesoriach do makijażu. Mam kilka pomysłów na recenzje produktów, o które często są pytania, a mam o nich wyrobione zdanie. Na pewno na bloga trafi jeszcze opinia o pędzlach GlamBrush i o moich ulubionych pędzelkach do kremowych produktów - cieni i róży. Dzisiaj jednak zajmiemy się pędzelkami brytyjskiej marki, Real Techniques.

Swój Starter Set zakupiłam w TK Maxxie w szczecińskim Molo. Zbyt wcześnie się jednak pochwaliłam dziewczynom na Facebooku i MeLady oraz Agwer ( i jeszcze kilka innych osób) zdążyły mi sprzątnąć sprzed nosa inny zestaw. Niepotrzebnie się w ogóle zastanawiałam w sklepie, czy brać jeszcze inny. Jednak, już to odżałowałam i przyjęłam do wiadomości. Kiedyś jeszcze może uda mi się na niego trafić. Wtedy najpierw kupię, a dopiero potem pochwalę się innym ;)


Zestaw tych pędzelków kosztuje grubo ponad stówkę. Do tego musimy jeszcze doliczyć koszty przesyłki, więc nigdy tanio nie wychodzi. 70zł za te cudaki, to naprawdę niezła cena. 


W zestawie oprócz pięciu pędzelków znajduje się również ich mieszkanko. Dołączona "kosmetyczka" jest bardzo poręczna i przydatna podczas podróżowania. Jednak podczas normalnego użytkowania pędzli w domu, zostaje rzucona w kąt. 



Pierwszym pędzlem jest deluxe crease brush, który jest pędzel przeznaczony podobno do załamania powieki. Na moje "oko" się nie sprawdza w tej kwestii. Lubię jednak pędzelki RT za ich funkcjonalność i tak naprawdę można ich używać, do czego nam się żywnie podoba. Ja swojego używam do korektora pod oczami, punktowo, do utrwalania podkładu i korektora pudrem, do nakładania cienia na całą powiekę. Przez to, że jest bardzo zbity i gęsty, szybko rozprowadza odpowiednią ilość produktu. To chyba mój ulubiony pędzelek z całego zestawu. 


Base shadow brush, to pędzelek stworzony do idealnego rozcierania. Jest lekko spiczasto zakończony, a jego kształt idealnie się dopasowuje do mojej "załamanej" powieki.  Świetnie się sprawdza się do blendowania cieni. 


Accent brush, to mój kolejny ulubieniec. Świetnie sprawdza się do precyzyjnego nakładania cieni na dolną powiekę, blisko linii rzęs. Doskonale rozciera eyeliner, czy kreskę zrobioną kredką. I genialnie sprawdza się przy nakładaniu rozświetlającego cienia w wewnętrznym kąciku. Jest malutki, sprężysty i nie ma zbyt wiele włosia, przez co nie jest za gęsty. Dobrze też sprawdzi się do maskowania małych przebarwień, czy wyprysków korektorem.


Pixel-point eyeliner brush, to najmniej używany przeze mnie pędzelek. Nie sprawdzałam, jak spisuje się w użyciu podczas nakładania żelowego eyelinera, ponieważ aktualnie żadnego nie posiadam. Dobrze nakłada ciemny cień na mokro i na sucho. Czasem robię sobie nim taką pseudo-kreskę. Mimo wszystko, szczególnie się nie polubiliśmy.


Brow brush, to skośnie ścięty pędzelek, który dobrze sprawdza się w swojej roli. Nie należy on jednak do najszczuplejszych. Mimo wszystko, dobrze mi się sprawdza podczas wypełniania brwi. Zrobić fajną kreskę też potrafi, także dla mnie ma więcej zastosowań. 


Każdy z pędzelków ma oczywiście napis z logo firmy. Ja jestem z nich bardzo zadowolona. Używam ich od kilku miesięcy i sprawują się świetnie. Są zrobione z włosia syntetycznego, które w żaden sposób nie podrażnia mojej skóry. Ani jeden z tych panów mnie nigdy nie podrapał. Przeżyły już wiele myć, wiele szorowań i wiele myć "na szybko" przy pomocy płynu myjąco-dezynfekującego z Sephory. Kompletnie na tym nie ucierpiały i mogę śmiało powiedzieć, że wyglądają, jak nowe. Włosie się nie rozczapierza, ładnie utrzymuje swój kształt. Dobrze się wymywają, nie mam problemów z usunięciem z nich produktów. Włosie mi z nich nie wypada.

Mają wygodne rączki, które nie tylko cieszą moje oko, bo umówmy się, pędzelki Real Techniques są ładne, ale też bardzo dobrze trzyma się je w ręku. 


Ja jestem z nich bardzo zadowolona. Naprawdę bardzo, bardzo. Uważam, że pędzelków do oczu nigdy dość, więc skusiłam się na ten zestaw bez wahania. Będę jeszcze polować na Core. 

Czytałam wiele opinii, że dziewczyny nie są zadowolone z ich zestawów, że pędzelki im nie pasują, że drapią. Ja chyba trafiłam na jakiś lepszy, bo ani jeden mnie nigdy nie podrapał. Dodatkowo uważam, że są stworzone "pode mnie". Świetnie mi się sprawdzają i robią dokładnie to, czego od nich oczekiwałam. 

Mogę je Wam jedynie bardzo polecić. Jeśli zastanawiacie się nad ich zakupem, to już się nie zastanawiajcie, tylko bierzcie :) Fakt, regularna cena jest dość wysoka i jedyną rzeczą, jaka mnie wkurza, to fakt, że tych "zestawowych" pędzelków nie można kupić osobno. No trudno. Trzeba sobie radzić inaczej ;)

Macie swoje? Czy dopiero polujecie? A może w ogóle Was nie kręcą? 

DO GÓRY